28.02.2009

a jednak

Jak Post, to Post.
Dostałam zaproszenie do cudu.
Ale warunek: iść na całość.
Zostawić ochłapy ryzykując śmierć głodową.
Przestać się żywić na śmietnikach.
Odłączyć kroplówkę.
I albo Tata mnie nakarmi rozmnożywszy chleb,
... albo nie ...
Boję się...

26.02.2009

asceza

Nie wierzę w niejedzenie ciasteczek. Nie wierzę w niesłuchanie muzyki. Nie rozumiem, nie czuję tradycyjnych form ascezy.
Czy głodującemu pariasowi z ulic Kalkuty ktoś ośmieli się zaproponować, by w Wielkim Poście zmniejszył dzienną rację pokarmu ze 100 do 50 ziarenek ryżu?
Czy komuś, kto od wczesnego dzieciństwa żyje w mentalnym łagrze potrzebne są jeszcze bicze, posty i włosiennica?
Dlatego już ileś lat temu przestałam postanawiać, zrezygnowałam z umartwień. A jednak wczoraj postanowiłam. Postanowiłam spróbować. Spróbować przygarnąć i przytulić ten ból, który mam. Nie szukać innych. Nie dodawać sobie zewnętrznych niedogodności, ale zaprzyjaźnić się z tym, co i tak mnie nie opuści: przygarnąć i przytulić włosiennicę, jaką jest moja własna historia. Historia zadanych mi okaleczeń i ran. Historia skrzywdzonego dziecka. Wypłakać nad nią to wszystko, co wypłakać trzeba, by ostatecznie przyjąć ją ze spokojem. To prawda, że jestem tylko niemłodą samotną kobietą. Ale nie tak niemłodą i nie tak samotną, by czegoś jeszcze z siebie nie móc dać. Jednak, by być "radosnym dawcą", o jakim mówi Pismo, trzeba się zgodzić. Zgodzić się na to, co było, a co już nigdy się nie odstanie. Nawet Wszechmocny nie może zmienić przeszłości. Może tylko zmienić jej skutki.

To nie przypadek, że Środa Popielcowa przypada w środę; albo, że "moje środy" zbiegły się z początkiem Wielkiego Postu. Dostałam pomoc. Fachową. Z nią łatwiej mi będzie realizować moje postanowienie. Choć pewnie i tak się w pełni nie uda. Nie od razu, nie w jednym Wielkim Poście. Ale spróbuję, postaram się.

No i jeszcze poranny uśmiech do Taty.
Czy mylę się sądząc, że to Ty byłeś głosem moich wątpliwości? Że nie w tych grzmiących, ognistych słowach kapłanów przemawiałeś, ale w cichym powiewie mojego własnego serca? Szeptałeś: "NIE! To nie tak, nie o to chodzi." Zapraszałeś do ryzyka, do zdobycia się na odwagę i do walki o siebie samą. Bo jestem tego warta. Nigdy nie sądziłam, że możesz być takim cichym, a jednak tak upartym Bogiem. Chcę wierzyć, że to właśnie Ty. Że jesteś dokładnie tam, gdzie się Ciebie nie spodziewam. Że jesteś duchem, a nie literą, a kiedy przepływa przeze mnie radość i pokój, to one właśnie są Twoim pokojem, Twoją radością. Natomiast niepokoje, udręki, przerażenie i stres, choćby mówiły cytatami z Pisma i głosem znad koloratki, nie od Ciebie pochodzą.

25.02.2009

lacrimae

"Nie każde łzy są złe" powtarzał za Gandalfem Reverendissimus. I słusznie. Na przykład te, którymi był pisany ten blog, okazały się całkiem owocne. Oczyszczające. Spłynęły z oczu, przybrały kształt liter i słów, by krążyć w cyberprzestrzeni, i jako słowa wracają do mnie i szepczą o sensie tego wszystkiego.
W KKK czytam: "Przyjaźń rozwijana między osobami tej samej płci bądź różnych płci stanowi wielkie dobro dla wszystkich. Prowadzi do wspólnoty duchowej."
I widzę, jak wiele okazji do mnożenia owego dobra dla wszystkich ciągle dostaję. Może to ma być ta wartość dodana mojego życia w ostatecznym rozrachunku? Mam do tego wszystko, co potrzebne, więc "tyłki ze stołków i do roboty", jak mówił pan prezydent Dyzma.

22.02.2009

nowe

W roku 1992 usłyszałam po raz pierwszy dysangelię głoszoną w sposób autorytatywny. Usłyszałam i przyjęłam. Choć pełne goryczy było przekonanie, że nie jestem panią swego losu, że nie mam żadnej władzy i nic nie mogę, a wszystko, co mnie spotka, zostało już dawno zaprojektowane, jednak łatwiej mi było się z tym zgodzić niż podjąć się pracy nad sobą i własnym życiem. W efekcie zyskałam 15 lat całkowitego zastoju. I dziś odkrywam z dużym opóźnieniem, jak wiele mogłam była zrobić. Na przykład nauczyć się nawiązywać kontakt wzrokowy. Zwłaszcza z mężczyznami, z którymi mam ochotę zatańczyć.
Od półtora roku uczę się wszystkiego od nowa. Boga, świata i siebie samej. Wczoraj dowiedziałam się na przykład, że mogę naprawdę fajnie wyglądać z włosami uczesanymi w stylu lat 20tych. Nigdy bym nie przypuszczała. A wszystko dlatego, że z tradycyjnym już u mnie perfekcjonizmem w tej dziedzinie, zechciałam być na balu jak najbardziej stylowa. I postanowiłam się poświęcić myśląc: "trudno, najwyżej będę przez miesiąc wyglądać jak głupek, póki mi włosy nie odrosną; czego się nie robi dla sztuki!" A tu, o dziwo, zebrałam naręcze bardzo pozytywnych recenzji na temat mojego nowego looku. Mogę więc teraz wchodzić w Wielki Post z bogactwem niezwykłych doświadczeń.

16.02.2009

65FF

Przedwczoraj zawalił mi się kolejny świat, czyli kolejne przekonanie, że coś o czymś wiem. Solidne poszlaki wskazują, że dotychczas nie wiedziałam nic o rozmiarach biustonoszy. Jeśli próba rewolucyjnego rozmiaru okaże się pozytywna, to wyjdzie na to, że przez długie, długie lata chodziłam w źle dobranych stanikach. A wszelkie związane z tym niedogodności uważałam za normalne i nieuniknione. Ciekawe, że podobnie jest w wielu innych sferach życia. Można się nawet przyzwyczaić do gwoździa w bucie, jeśli się uzna, że tak właśnie ma być, że taki jest nasz człowieczy los. Pamiętam, jak kiedyś szokiem dla mnie było, gdy obdarzony niezwykłym zmysłem estetycznym optyk dobrał mi oprawki okularów według własnego a nie mojego pomysłu. Ja sama nigdy bym po takie właśnie oprawki nie sięgnęła. A w momencie, kiedy je założyłam, odkryłam, jak beznadziejnie wyglądałam w poprzednich - dobieranych zgodnie z moim widzimisię. Czy z życiem jest tak samo? Czy też ktoś z zewnątrz musi przyjść i powiedzieć: "to nie Twój rozmiar, to nie Twój kolor!" ?
I dopiero wtedy otwierają się oczy?
Tato! Kto jak nie Ty? To Ty jesteś najbardziej utalentowanym artystą życia - specjalistą od rozmiarów i barw. Czy kiedyś próbowałeś mi założyć inne okulary? Czy to ja byłam głucha na Twój głos, czy też Ty nigdy nie przychodziłeś?
A może moje życie, w przeciwieństwie do bielizny, ma odpowiedni rozmiar? Jak to jest, Tato?

14.02.2009

święto murarzy

Na mieście zaczęło się "walenie tynków". Na szczęście mogę większość dzisiejszego dnia spędzić w domu, więc uniknę serduszkowej czerwoności na ulicach. Kupiłam sobie natomiast sztuczne rzęsy, by na balu robić za wampa. Ale próba ich przyklejenia nie wypadła zbyt pomyślnie. Na dodatek od tego kleju lepią mi się powieki. Najbardziej przeraziła mnie informacja na opakowaniu, że są to "rzęsy sztuczne ręcznie plecione z naturalnych rzęs"! Mam gorącą nadzieję, że to reklamowa brednia.
A poza tym ferie dobiegają końca. Niebawem trzeba będzie znów zacząć uczyć studentów. Drugi semestr jest zawsze dłuższy, ale jakoś lepiej się go przeżywa, bo przychodzi wiosna i zmierzcha się później. I tym sposobem, ani się obejrzę, jak minie pierwszy rok w nowej pracy. I w nowym mieszkaniu. Pierwszy rok wielu dobrych nowości. Myśl ta uspokaja mnie dziwnie i dodaje otuchy. I coraz jaśniej widzę, czym jest "nadzieja mojego powołania", że pozwolę sobie na przewrotną interpretację Pisma. Coraz jaśniej widzę, że dążę do pełnego uwolnienia serca. Do tego, by moje widzenie rzeczywistości, moje widzenie Prawdy było ostre i zdrowe; żeby nie mąciły go żadne fałszywe podszepty mówiące, iż moja wartość zależy w jakimś stopniu od tego, co myślą o mnie inni. Czy raczą mnie akceptować i kochać, czy też odrzucą.

12.02.2009

12.02

A! no i dziś właśnie się postarzałam. Z tej okazji zrobię sobie kurczaka w tandori i rodzynkach.

logika i argumentacja

Przedwczoraj słuchałam debat oksfordzkich. Fajnie, że są w naszym kraju młodzi ludzie, którzy potrafią logicznie myśleć, wyłapywać logiczne błędy przeciwnika, argumentować w sposób spójny i rzeczowy. Szkoda, że jest ich tak niewielu. Nawet w takich dyskusjach, w których ma się sporo czasu na przygotowanie argumentacji; w dyskusjach, w których uczestniczą osoby wybrane (czyli - jak należy przypuszczać - radzące sobie z logicznym myśleniem i z umiejętnością werbalizowania swych poglądów w sposób zrozumiały); w dyskusjach na tematy trochę abstrakcyjne nie dotyczące naszego życia - nawet w takich dyskusjach rozmówcy nie potrafią się ściśle trzymać tematu, pozwalają sobie na argumenty ad personam i zupełnie niemerytoryczne uwagi. Trudno się wobec tego dziwić, że takie rzeczy zdarzają się nagminnie na forach internetowych, również na naszym Forum.
Ale najwyraźniej się starzeję. Wyciąganie nielogiczności i przejawów erystyki już mnie nie zajmuje, lecz męczy. Wobec zalewu absurdu i braku logiki naprawdę mam ochotę powiedzieć "pas". I coraz częściej to robię. Coraz więcej tematów odznaczam jako "ignorowane", bo aż mi przykro patrzeć i nie chcę się dołować. Czasem się tylko zastanawiam, dokąd zmierza świat. Kiedyś odrzuciliśmy metafizykę, żeby się zająć epistemologią. W obu tych dziedzinach umiejętność wyciągania logicznych wniosków była kluczowa. Dziś wydaje się, że również z epistemologii przyjdzie nam zrezygnować, bo gubimy podstawowe narzędzie, jakim jest logika. W postmodernistycznym permisywizmie i globalnym egalitaryzmie totalnie nielogiczne bredzenie ma mieć taką samą wartość jak rzetelny spójny wywód. To kolejny dowód, że ludzkość zmierza do samounicestwienia.

9.02.2009

jako i my odpuszczamy

Wczoraj - niedziela. Kościół Dominikanów na Freta. Zamierzałam iść wcześniej, na próbę scholi i śpiewać na mszy. Ale spać mi się zachciało, więc na próbę nie poszłam, wskutek czego na mszy zamiast w prezbiterium stałam normalnie w kościele. Przy Ojcze Nasz zaczęłam myśleć, jak to jest z tym moim wybaczeniem. Bo niedawno dowiedziałam się, że nie najlepiej. Że wciąż mi żal tej małej skrzywdzonej dziewczynki sprzed 30 lat. I przez myśl przemknęli mi różni moi winowajcy. Chwilę później przekazujemy sobie znak pokoju. Na prawo, na lewo. Do tyłu... I zaskoczenie, bo oto jeden z winowajców za mną właśnie stoi. Przed komunią intensywny rachunek sumienia. No to jak to jest z tym moim wybaczeniem? I nagle uświadamiam sobie, że przecież - niewiele myśląc, instynktownie - JA się do niego uśmiechnęłam, a moje oczy mówiły: "O! ale niespodzianka! Kopę lat!" Bo naprawdę w pierwszym ułamku sekundy nie czułam żadnej niechęci. Natomiast ON miał minę jakby zobaczył ducha. I tak mi potem przyszło do głowy, że on chyba nie jest w stanie mi wybaczyć całego zła, którego się wobec mnie dopuścił. To są dalsze konsekwencje potykania się o własne sznurówki. Biedny!

7.02.2009

Bóg w kryzysie

Im dłużej rozmyślam nad przypadkiem RRN, tym bardziej podziwiam Boże działanie. Bo gdyby się dwóch wielebnych prominentów nie pożarło w żenujący sposób o władzę; gdyby jeden z nich nie doniósł na kolegów do kurii, wytykając im nieprawidłowości, które on sam osobiście przez kilkanaście lat współtworzył i promował, to wszystko toczyłoby się po staremu, według dobrze już wypracowanych metod hierarchizowanej manipulacji.
Episkopat wszak przez długie lata pozwalał Ruchowi działać nie zgłębiając zbyt gorliwie ani doktryny ani praktyki. Tylko dlatego, że ruchowi prominenci mieli dobre układy wśród biskupów. To, co teraz komisja wytknęła, istniało przez ponad dwadzieścia lat. Publikacje dostawały imprimatur (choć najwyraźniej nikt ich nie czytał, ufając po prostu księdzu Piłatowi), a biskupi wizytowali rekolekcje Ruchu. Dużo rzeczy kazano trzymać w tajemnicy, ale wiem, że bezskutecznie: czy naprawdę może się zachować tajemnica znana tysiącom ludzi? Kurii się zatem nie spieszyło do porządkowania tego bałaganu.
Ale NA SZCZĘŚCIE Bóg tak stworzył ludzką naturę, że gdy idziemy w zło, to prędzej czy później, na tej wygodnej z pozoru ścieżce, przewrócimy się o własne sznurowadła.

6.02.2009

sekta

Kuria się wypowiedziała ostatecznie. Abp podpisał dekret.
Można go znaleźć tu:
http://www.archidiecezja.warszawa.pl/
Ruch Rodzin Nazaretańskich, w którym zmarnowałam kilkanaście najlepszych lat życia, musi gruntownie się zreformować, jeśli chce nadal istnieć. A obowiązujące w nim dotychczas zasady zostały bardzo ostro skrytykowane przez specjalistów jako sprzeczne z praktyką Kościoła. Najbardziej przerażające jest to, że do bezwzględnego posłuszeństwa nakłaniali przy pomocy straszenia ludzie, którzy sami byli nieposłuszni Kościołowi. I robiło się mnóstwo rzeczy przeczących zdrowemu rozsądkowi i naturalnemu porządkowi świata pod pozorem, że do takiego agere contra zaprasza Matka Boża, której SZCZEGÓLNĄ obecność w tym Ruchu gwarantowały jego najwyższe władze. A tu nagle się okazuje, że te najwyższe władze wypierają się bezczelnie tego, co same mówiły, i na dodatek zrzucają winę jeden na drugiego. Jak nie przymierzając pierwsi rodzice w Raju. Postępują w całkowitej sprzeczności do tego, o czym nauczali. Najbardziej mnie szokuje takie zdanie z komunikatu komisji: "W rozmowach z kierownictwem RRN [komisja] nie znalazła nikogo, kto poczuwałby się do winy za kryzys i brał za to odpowiedzialność."
Ale Tata wie, kto jakie krzywdy wyrządził tysiącom ludzi manipulacją, socjotechniką i kłamstwem. I przed Tatą nie będą się mogli wypierać odpowiedzialności.

5.02.2009

te role w tym teatrzyku

Dziś dzień pisania. Ale to pewnie dlatego, że czwartek. A czwartek jest po środzie. Wróciła do mnie tematyka odgrywanych w życiu ról i tego pytania, dlaczego gram nie to, co bym chciała? I czy da się to jeszcze zmienić? Rok temu bardzo tego chciałam. Tyle było we mnie determinacji, żeby jeszcze coś uratować. Żeby jak ten Theoden choć na chwilę poczuć wiatr we włosach. Myślałam, że może nie wszystko stracone. Dziś już nie jestem tego pewna. Nie jestem wcale pewna, czy to dobry pomysł z tą próbą zmiany roli. Z wiedźmy na księżniczkę. W tym wieku? I po tym jak się całe życie było aktorką "charakterystyczną". I jak się zna tę rolę na pamięć i na wyrywki. Po czubki palców. Że już nawet przez sen się ją recytuje. No i przecież ona nie jest taka zła ta rola. Całkiem fajna w sumie. Ma się swoje popisowe numery. I jest się cenionym. Czasem nawet ktoś o autograf poprosi. Przecież można było skończyć dużo, dużo gorzej. Więc czemu się oglądać za kanarkami na dachu, jak tu całkiem niezły wróbel w garści?
A przecież wiem, że takie poczucie jest chwilowe. W każdej chwili może się przydarzyć nowy casting. Bo lata latami, ale ja ciągle jeszcze miewam zielono w głowie, aż wstyd. I wtedy znów będzie boleć, cholernie boleć, że nadal ta wiedźma, a nigdy księżniczka. Więc może jednak nie powinnam się poddawać i skoro zaczęłam już chodzić na "warsztaty teatralne", to może lepiej kontynuować?

LOTR

Zamiast Biblii czytam Władcę Pierścieni. Z zamiarem skontaktowania się z Tatą tą właśnie drogą. Mało ortodoksyjnie, fakt. Nie będę się do tego przyznawać przed przyjaciółmi z Ordo Praedicatorum, bo się w nich jeszcze duch inkwizycji obudzi i stosy przypomną. A przecież sami obecnie bywają niepokojąco heterodoksyjni. Zresztą nie tylko obecnie. Wystarczy przypomnieć Mistrza Eckharta. Quis inquiret ipsam Inquisitionem? O dominikanach myśleć mi teraz trzeba intensywnie, bo otom znów spóźniona z przekładem. Quaestiones de Potentia Dei czekają.
Ale miało być o Tolkienie. Wczoraj w ramach wieczornej modlitwy czytałam akurat o królu Theodenie. I bardzo stał mi się bliski po tych słowach: "I feel as one new-awakened. I would now that you had come before, Gandalf. For I fear that already you have come too late, only to see the last days of my house." Też często przychodzi mi żałować, że przebudzenie nie nadeszło wcześniej, tylko dopiero teraz, po tylu zmarnowanych latach; teraz, gdy nie bardzo można już liczyć na przyszłość. Ale te ostatnie dni Theodena były wielkie i ważne. I warto się przebudzić, choćby na finał. Sprawić, by finał był naprawdę spektakularny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy, że zacytuję innego twórcę.

3.02.2009

po Roosevelcie

Uff. Skończony przekład. Teraz parę drobiazgów do zrobienia - akurat żeby wypełnić nimi ferie i za chwilę powrót na zajęcia. No i najwyższy czas, by odkurzyć kazania starego dobrego Mauryca.

A w chwilach między pracą, tańczeniem i myśleniem o bohaterach francuskiej literatury, spoglądam sobie na księżyc. Właśnie rośnie! Spoglądam i sobie się dziwię, bo logiki w tym nie ma za grosz. Przecież to jest kawał jakiejś skały, co się wokół ziemi kręci, światłem świeci odbitym, a oglądają go wszyscy ludzie i wyją do niego wszystkie psy. To co mi się nagle uroiło, że to jest prezent? Specjalnie dla mnie! A może nawet mój towarzysz. Czyż to nie głupie, że jak go widzę, to przestaję się czuć samotna? A w sercu mam pamięć tej wielkiej Księżycowej Radości, która tak niedawno temu dosłownie mnie zalała.

Ostatnio jakoś mniej czasu poświęcam na bezpośrednie rozmowy z Tatą. Ale nie czuję z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Jakbym wiedziała, że On wie. Że liczy się ten jakiś spokój w sercu i to dziwne poczucie bezpieczeństwa (o Zaufaniu mówić nie śmiem, zbyt grzeszny ze mnie człowiek). Że póki noszę w sercu pamięć o tym, iż księżyc to Jego dar specjalnie dla mnie, to jest między mną a Nim jakieś wyjątkowe porozumienie. Takie, jakiego dawno (a może nigdy) nie było. Niewykluczone, że własne uczucia zwodzą mnie na manowce, bo kto to widział, żeby tak długo zaniedbywać regularną modlitwę! A jednak chcę pozwolić im się prowadzić. Raz dla odmiany posłucham mojego serca.

1.02.2009

zbrodnia Cyrana de Bergerac 2

Było skojarzenie z Cyranem. A zaraz po nim nastąpiła pogłębiona refleksja nad tym przypadkiem. Z wnioskiem, że Cyrano jak najbardziej BYŁ głupcem. Uznał, że Roksana nie może go pokochać - takiego brzydala - i z punktu ustawił się w roli "tego trzeciego". By być blisko niej i móc jej wyrażać swoje uczucia, pomógł Christianowi stworzyć nieprawdziwego człowieka: z powierzchownością przystojnego Christiana i elokwencją oraz miłością pana de Bergerac. To tak kochał Roksanę, że ją oszukiwał? I że nie dał jej żadnej szansy? Gdyby nie był głupcem, powiedziałby: "jeśli Roksana jest rzeczywiście tą, za jaką ją uważam, nie będzie się przejmować moim wielkim nosem. A jeśli mnie odrzuci z powodu powierzchowności, to znaczy, że jest małostkowa i niegodna moich uczuć." A tymczasem ten dzielny żołnierz, słynący z niezliczonych pojedynków zawadiaka, stchórzył. I z tchórzostwa zrobił coś potwornego: zniszczył życie ukochanej kobiecie wmanewrowując ją w związek z nieistniejącym człowiekiem. Oto do czego prowadzą wybujałe kompleksy.