29.06.2009

goście

Życie jak nieustanna impreza. Wieczna parapetówka. Jedni goście za drugimi. I jak to wtedy jest cudownie: śmiać się, pić i jeść! Gadać o sprawach ważnych i nieważnych i po prostu cieszyć się nawzajem swoją obecnością.
Jest jednak taki czas, gdy za ostatnim gościem zatrzaskują się drzwi. Gdy twarzą, z której spłynął uśmiech, odwracam się do pustego domu i widzę tylko piętrzące się w zlewie naczynia. I rośnie we mnie przemożny lęk, że ten ostatni gość był naprawdę ostatni. Że już nikt więcej nie przyjdzie, że dalej już tylko cisza i pustka.
I wtedy odzywa się On. Siedzi w fotelu i mówi: "Poszli. Zostaliśmy sami. Tylko ty i ja. Masz mnie. AŻ mnie."
Ale ja nie czuję tego AŻ. Ja chcę znów gości. Zgiełku, świateł i śmiechu. Chcę gościa, który przyjdzie i już zostanie.
A przecież wiem, że tak nie ma. Choćby jakiś gość został na 50 lat, kiedyś wyjdzie. Na końcu drogi, na dnie życia - będzie dokładnie ta scenografia: sterta brudów w zlewie, ja i On. AŻ On, ale dla mnie wciąż TYLKO On.
Bo choć On jest tak wielki i tak bardzo AŻ, to mnie jest tego za mało. Nie chcę być TYLKO z Nim. A jednak na tym w ostatecznym rozrachunku polega życie. I to tu i teraz i tamto tam i bez końca. Dlaczego wciąż nie mogę tego przyjąć?

28.06.2009

dziwnie

Och, jej. Nie wiem, w ogóle nie wiem, co pisać. Na chwilę obecną jest tak, jakbym nie mieszkała w ogóle nigdzie. Część moich rzeczy jest tu, część tam. Sypiam raz tu, raz tam, a innym razem jeszcze gdzie indziej. Na dodatek w docelowym miejscu piętrzą się kartony z nie moimi rzeczami. Temu poczuciu wykorzenienia fizycznego towarzyszy analogiczne wykorzenienie wewnętrzne. Najbardziej daje się to we znaki w dziedzinie moich relacji z Bogiem.
Swoją drogą, dlaczego zawsze wszystko prowadzi mnie do Niego? Śmiech, czy łzy - wszystko jedno. Moje myśli nieustannie się Go czepiają. Z prośbą, z buntem, z pretensją, czasami z zachwytem. I do głowy przychodzi mi wciąż tylko jedna odpowiedź: bo na końcu dokładnie każdej drogi nie ma nic prócz Niego. Bo na dnie każdego bólu jest tylko On. I tylko On jest na dnie każdej radości. Na dnie radości, czyli tam, gdzie wysączyło się jej ostatnie krople. Na dnie życia.
Jak głosi psalm: nie ukryję się przed Nim. Czemu jednak nie umiem się Jego Obecnością cieszyć? Czemu wciąż nie umiem uznać Jej za błogosławieństwo? Czemu nie umiem znaleźć tej tajemniczej harmonii między sobą a Nim? Tak, żeby uwierzyć w głębi serca, że On jest po prostu DOBRY? Że dobro jest dobre. Że Miłość Kocha. Czemu te wszystkie słowa wciąż brzmią dla mnie pusto i abstrakcyjnie? I czemu ciągle płaczę w kościele?

Ty, który Jesteś!
Skoroś jest na początku i końcu każdej drogi,
Skoro na początku i końcu każdej drogi jesteś TYLKO Ty,
Spraw cud!
Zamień mi to TYLKO na AŻ!

26.06.2009

zwyczajne miasto

Kraków jest przereklamowany. Ta moja teza potwierdziła się po raz kolejny. Ale zupełnie niedoreklamowany był dwudniowy pobyt spędzony w dużej części w Miłym towarzystwie Miłego Człowieka. Reklama obejmowała bowiem jedynie wykład o informatyce w służbie mediolatynistyki. Nie obejmowała herbatki na zapleczu pracowni słownika łaciny średniowiecznej PAN, nie obejmowała długich spacerów i rozmów, nie obejmowała wyjątkowo wprost jak na tegoroczny paskudny czerwiec pięknej pogody. Gdyby nie jeden przykry obrazek i poczucie własnej tchórzliwej bezradności, uznałabym ten wyjazd za idealny. Poproszę o kolejne!

23.06.2009

ćwiczenia z podnoszenia ciężarów

Przeprowadzanie sędziwej osoby (nie przez ulicę, ale z mieszkania do mieszkania) pod jej nieobecność jest zajęciem nieco frustrującym. Zwłaszcza, gdy osoba należy do psychogatunku "chomików" i posiada na przykład trzy olbrzymie wory włóczek kupowanych w ciągu ostatnich kilku dekad i nigdy niewykorzystanych w celach dziewiarskich. Osoby od lat nikt już nie widział z drutami w ręku i pewnie nie zobaczy, bo ostatnio osoba zajmuje się wyłącznie haftowaniem, a włóczki znalezione w jej szafach są za grube, by wykorzystać je w hafciarstwie. Normalnie już dawno bym te zapasy wyrzuciła. Mało co bowiem przynosi mi taką satysfakcję jak cykliczne wyrzucanie części nagromadzonych rzeczy. Widok przerzedzonych półek w szafie napełnia mnie radością. Tego się jednak zrobić nie da, gdyż inkryminowana osoba jest do swoich zapasów przywiązana. Niestety. Na szczęście przegląd zawartości szafek kuchennych dał dużo weselsze rezultaty, gdyż można było nie pytając umieścić w śmieciach dwa worki różnych różności, które producent opisał jako nadające się do spożycia najlepiej przed końcem roku 2000 lub 2002. Dziś ekipa przeprowadzkowa przerzuci parę mebli i od jutra mogłabym się czuć już mieszkanką nowego miejsca, gdyby nie to, że jutro zamieszkam pewnie na jedną noc w Krakowie. A tak w ogóle to uznam swój nowy dom za w pełni zaanektowany, kiedy przeprowadzę tam mojego kota. Mam nadzieję, że nastąpi to w weekend. Póki co spaceruję między dwoma lokalami i śmietnikiem przenosząc różne rzeczy. Pakowanie we wszystkich tego słowa znaczeniach.

21.06.2009

miłemu P

Nic się nie zmieniło poza - przynajmniej na chwilę - sposobem kodowania. Miły Człowiek wciąż jest mi miły, a dawne kodowanie, skoro może ważniejsze niż sądziłam, chętnie przywrócę.

20.06.2009

co z tym blogiem?

Wczorajsze kropki miały spunktować moje rozważania na temat niniejszego bloga, jego przydatności i sensowności. Wczoraj w ramach tradycyjnej wieczornej pogawędki z P. udało mi się to zwerbalizować w ten sposób: mam takie podskórne obawy, że się "wkręciłam" i robię coś z rozpędu, z przyzwyczajenia i "pod publiczkę" i dla zwrócenia na siebie uwagi.
Świadomość, że czytają mnie konkretne osoby, zwiększa ryzyko "autokreacji". A tego bym nie chciała. Bo nie po to był ten blog, żeby cokolwiek kreować. Nie po to, by tworzyć nowe iluzje w miejsce starych. Miał mi pomagać w dokopywaniu się do prawdy. Obawy, które mnie naszły, podważały więc zasadność dalszego pisania.
Ale P. powiedział, że ma "przeczucie", iż wyżej wspomniane ryzyko mnie akurat nie grozi. Nie umiał co prawda tego przeczucia uzasadnić (stąd zresztą nazwa przeczucia właśnie), ale jestem skłonna mu wierzyć, bo wydaje się, że on mnie naprawdę dobrze zna.
Zachęcona powyższym nie zamknę jeszcze tego bloga. Gdyby jednak ktoś z czytelników wykrył, że popadam w autokreację, to proszę dać mi znać.

18.06.2009

kalendarz

Jutro - egzamin z łaciny.
Sobota - rano wyprawa do Ikei z przyszłą matką. Wieczorem Saturnalia. W międzyczasie panowie z ekipy przeprowadzkowej przerzucą parę gratów.
Niedziela - małżonek D pomoże mi z płytkami.
Poniedziałek - Kraków.
Wtorek - wyprowadzka od Landlady.
Październik - remont.

15.06.2009

ufać - nie ufać

To-mówię-ja wierzy we mnie. Gdybym ja wierzyła w siebie, to zaoszczędziłabym dziś 50 złotych.
A tak fajnie od rana szło. Najpierw powymądrzałam się jako jurorka na półfinałach debat oksfordzkich, potem powymądrzałam się jako koordynator Erasmusa na radzie wydziału. I - zgodnie z przyjętym niedawno postanowieniem, by codziennie zrobić sobie coś miłego, za co mogłabym siebie lubić - stwierdziłam, że lubię się wymądrzać i lubię w sobie to, że wymądrzać się potrafię.
Po południu miałam się zabrać do pierwszego etapu przeprowadzki, czyli do wyładowania z regałów moich najważniejszych książek i zapakowania ich do pudeł, oraz rozkręcenia tegoż regału z wydatną pomocą syna naszego dozorcego.
Ale najpierw zajrzałam do skrzynki mailowej. I cóż tam znalazłam? Otóż mój ulubiony redaktor prosi, bym przekład przyniosła najpóźniej w czwartek. Przekład angielskiej książki o spadkobiercach Aleksandra Wielkiego liczącej ok. 13 arkuszy. Przekład książki, z której dotychczas nie przetłumaczyłam jeszcze ani jednego słowa. Na czwartek! Ale, ale, drogi B., to jakaś pomyłka! Przecież jestem pewna, iż w umowie stało jak wół, że przekład mam oddać 15 września! Gdzie ta umowa? Na Anielewicza! A ja gdzie? Na Międzynarodowej! Stres, nerwy... A co, jeśli mam zwidy? Co, jeśli tam napisano "15 czerwca"? Co, jeśli pamięć mi szwankuje? Pełna nieufności do siebie wsiadam w taksówkę (bo syn dozorcego czeka na znak, kiedy może zacząć rozkręcać regał) i jadę do Getta. Żeby skonstatować, że z pamięcią i wzrokiem wszysko u mnie w porządku. Umowa opiewa na 15 września, więc pan redaktor poczeka.
Ale że kasę straciłam, to straciłam. Wolałam stracić kasę niż tracić nerwy na wątpienie i strach.

14.06.2009

droga w dół

Biegnąca-po-falach ma wrażenie, że wsiadłam na sanki i zjeżdżam w dół. Coś w tym jest z prawdy. Faktycznie idę w dół, ale - wiem o tym - to jest w dół, bo to jest wgłąb. I w przeciwieństwie do Biegnącej, która jest inna i ma inną drogę, ja czuję, że to w dół i wgłąb jest właściwe. Spełnia się coś, co sama przewidziałam ponad rok temu pisząc wiersz "Abyssus". Droga w dół i wgłąb, jest drogą dla mnie, bo po latach życia w kłamstwie muszę wreszcie dokopać się prawdy. Prawdy zawalonej stertami fałszywych obrazów: Boga, świata, ludzi, siebie samej. Na fałszywych, woskowych skrzydłach (ładna metafora u Biegnącej) nigdzie nie dolecę. Dlatego, choć czasem cholernie ciężko tą drogą iść, nie zamierzam się cofać. Wiem, że kierunek jest właściwy.
A oto "Abyssus" dla tych, którzy go nie znają:

(32) ABYSSUS

głębia przyzywa głębię
trzeba więc zejść niżej
i znów niżej
do dna kielicha goryczy
śladami Orfeusza, Heraklesa, Dantego
stanąć przed tronem samej Śmierci
i w puste oczodoły jej spojrzeć

niżej coraz i głębiej
w dół, ku sercu nicości
do ostatniego kręgu
by wyrwać korzeń ułudy
iluzji
fałszywej nadziei
by ranę do cna wypalić
białym żelazem

droga co wiodła ku szczytom
zdawała się udręką
lecz niczym była wobec
tego strasznego schodzenia
gdy przepaść woła i ciągnie
ku mrocznym szczelinom zagłady

tam nie ma już przewodników
innych niż własna tęsknota
osamotnienie spragnione
i brak obietnicy powrotu
(2007)

12.06.2009

za co lubię św. Józefa

Skoro padło pytanie o fachowość i "tacierzyństwo", odpowiem. Świętego Józefa najbardziej lubię za to, że był po prostu zwykłym facetem. Zdaje się, że na ołtarze dostał się tylnymi drzwiami, już w dojrzałym średniowieczu, kiedy po prostu uznano, że cała familia Jezusa musiała być święta. Najbardziej przemawia mi do przekonania średniowieczny obraz Józefa, dla którego Miriam była drugą żoną. Gdy ją poznał, był wdowcem z licznym potomstwem, co wyjaśnia - moim zdaniem - najlepiej wszystkie niejasności dotyczące tzw "braci Pańskich" oraz inne kwestie rodzinne. Był więc zwykłym facetem, zarabiał na życie z pracy rąk i wychowywał Dziecko, które nie było jego. A wcale nie musiał. Zwłaszcza, że na pewno ludzie gadali. W takiej dziurze jak Nazaret nic nie mogło się ukryć, a wścibskie sąsiadki umieją liczyć miesiące. Nie stworzył żadnej "duchowości", nie napisał żadnego traktatu mistycznego, nie założył żadnej "szkoły życia wewnętrznego" ani żadnego zakonu. Był najnormalniejszy pod słońcem. I nie był ani męczennikiem, ani innym anachoretą. Szkoda, że w późniejszej historii Kościoła nie było więcej takich, tylko sami wyznawcy "manicheizmu praktycznego", albo mądrale tworzący systemy "życia duchowego" i wtłaczający wszystkich ludzi w jeden gorset własnych przeżyć.
Wszystkich zwolenników Ignacych, Teres i Franciszków niniejszym bardzo przepraszam, ale tak - stety lub niestety - myślę. Nie ufam świętym.

o pielgrzymce i adopcji

Dzięki za komentarze.
Na ciepłym przyjęciu ze strony gospodarzy aż tak bardzo mi nie zależy. Ale nie wiedziałam, że na WAPM nocuje się teraz w szkołach? Za moich czasów były pola namiotowe i wchodziło się w interakcję z gospodarzami na przykład stojąc w kolejce po wodę ze studni.
Pielgrzymowanie do Compostelli jest jak na moje potrzeby a) zbyt kosztowne b) zbyt (jednak!) samotne. A święty Jakub (z całym szacunkiem) jest mi jeszcze odleglejszy mentalnie. Jak bym do któregoś świętego miała pielgrzymować, to tylko do Józka. Zawsze uważałam, że to jest po prostu konkretny gość. I fachowiec, nie żaden "masochista albo inny zboczeniec", że znów zacytuję Bursę.
Co do adopcji, to myśleć - myślałam. Ale to by nie było fair. Gdybym dziś adoptowała dziecko, to zrobiłabym to dla siebie. Żeby zabudować swoją pustkę. A to by było instrumentalne traktowanie drugiego człowieka. Nieuczciwe. I krzywdzące.
Poza tym odnoszę wrażenie, że Anonimowy proponujący mi to wyjście chyba nie do końca zrozumiał, na czym polega ów niemiły kontekst towarzyszący dla mnie słowu "matka".
Bynajmniej nie stąd, że ja matką nie jestem. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ten kontekst się bierze z niemiłych doświadczeń dziecka, nie z niemiłego faktu braku macierzyństwa.
Tym bardziej więc adopcja przeze mnie samą jakiegoś dziecka nie wyszłaby mu na dobre.

p.s. Do mnie też przyszła procesja. Właśnie, gdy próbowałam ją ominąć chodząc staromiejskimi opłotkami, wyszła wprost na mnie. Nie przyszła góra do Mahometa... ? Z drugiej strony, myślę sobie: próby omijania procesji przy pomocy wybierania się na spacer na starówkę w to popołudnie musiały z góry być skazane na porażkę. Uniknęłabym procesji najskuteczniej siedząc w domu. Ale wyszłam, bo chciałam się spotkać z człowiekiem. Spotkałam się z człowiekiem, a Bóg się spotkał z nami.

11.06.2009

Boże Ciało

To dziś. A ja zamierzam tak ustawić sobie dzień, by uniknąć procesji. Mam awersję do religijnych masówek. Mam ją ostatnio dość mocno. Tym dziwniejsze, że właśnie w czasie tej awersji przyszła mi do głowy myśl, by się w tym roku wybrać na pielgrzymkę.
A przecież na obecnym etapie mojego "życia duchowego" (o ile w ogóle takie mam) nie czuję żadnych zupełnie związków z Matką Bożą. Niewykluczone, że wynika to z całego niemiłego kontekstu, jaki towarzyszy dla mnie słowu "matka". Może pomoże, jeśli zacznę o Niej myśleć raczej jako o zwykłej Dziewczynie z Nazaretu, która miała bardzo trudne życie. Tak chyba lepiej. Ale tam, w Częstochowie, Ona występuje w całej aureoli zranionego macierzyństwa. Zranionego w obronie Dziecka. Fajnie by było uwierzyć, że również w obronie dziecka. Przez małe d. I fajnie by było poczuć się tym dzieckiem - bronionym do krwi.
Wracając do głównego nurtu rozważań: dziwne mi się wydaje, że mając awersję do religijnych masówek, nie czując więzi z Matką z Jasnej Góry i będąc pełną nieufności do osób duchownych (to z kolei wskutek zbyt długiego przebywania w sekcie) mam pomysł, by iść na pielgrzymkę.
A pociąga mnie w tym pomyśle głównie słowo "iść". Założyć buty i plecak i wyruszyć. Mam też nadzieję, że w dominikańskiej grupie ciszy znajdę sobie taką pustelniczą przestrzeń dla samej siebie i swojego iścia.

10.06.2009

mercurialia

- Mam chore emocje.
- Masz. To nie powód, by mieć je nadal.

9.06.2009

między nami psycholami...

Znam przypadki alkoholików, którzy mówili: "jestem alkoholikiem" i pili nadal. Mówić to jedno, uwierzyć to drugie. Uwierzyć i naprawdę zdać sobie sprawę z konsekwencji choroby. Zdarzają się ponoć ludzie ciężko chorzy, którzy próbują żyć tak jakby to nie była prawda. Jest nawet taki topos literacki: dziewiętnastowiecznego gruźlika, który się spala w różnych szaleństwach chcąc jakby "zakrzyczeć" swoje prątki.
Doświadczenie uczy, że ten sam błąd można popełnić w przypadku dolegliwości psychologicznej lub emocjonalnej. Nie potraktować swojego problemu serio. Niby się leczyć, ale gdzieś tam wierzyć, że można żyć jak normalny człowiek. I mieć normalne relacje. Otóż nie można. Najlepszym na to dowodem jest, że słowa, gesty, sytuacje, które po normalnym człowieku spłyną jak woda po gęsi, po psycholu spływają jak kwas solny. Po tym można czasem poznać, że się normalnym nie jest. Otoczenie psychola, jeśli jest mu życzliwe, powinno zatem bardzo uważać nie tylko z krytyką ale i z pochwałami, nie tylko z objawami obojętności ale i z objawami sympatii. Psychol nie ma skóry: głaskanie wywołuje taki sam krwotok, jak uderzenie.

8.06.2009

idzie po myśli

Po myśli poszły negocjacje rodzinne, w efekcie których niebawem być może zamieszkam autonomicznie i indywidualnie na swoim.
Następnie okazało się, że upatrzonego gresu po okazyjnej cenie jest w sklepie jeszcze tak dużo, że nie powinnam mieć żadnych problemów w zakupieniu potrzebnej ilości w ciągu 2 najbliższych tygodni. Upatrzona mozaika na ścianę do kuchni okazała się o połowę tańsza, niż w pierwszej chwili myślałam.
A Pan Mariusz remontowiec okazał się nie być obecnie imigrantem na Wyspach i, co więcej, jest zupełnie możliwe, że położy mi ów gres i ową mozaikę (wykonawszy uprzednio robotę murarską) już na przełomie czerwca i lipca. Gdyby mi jeszcze zrobił kosztorys po myśli, to może i łazienkę od razu sobie wyremontuję?

być czy robić

Rozfilozofowałam się. Ta konwencja wydała mi się najlepsza, by opisać to, co mnie gnębi we mnie samej. I w skrócie brzmi to tak, że nie potrafię sobie poradzić z oddzielaniem istotowego od przypadłościowego. Być od robić. Tak dalece uwierzyłam, że moja wartość zasadza się w tym drugim, że boję się przestać robić, bo wtedy zniknę. W oczach innych, a przez to w moich własnych - bo siebie umiem widzieć tylko przez to lusterko. Cierpią wskutek tej przypadłości wszystkie moje relacje. I ja cierpię - bo sama już nie mogę wytrzymać ze sobą w ten niezdrowy układ zaplątaną.

6.06.2009

czyżby?

Czyżbyś wziął mnie na serio? Czyżbyś postanowił mi pokazać, co to znaczy wyzywać Cię na pojedynek? I pokazać mi, ile naprawdę możesz?
Muszę Ci przyznać, że ostatnia doba była majstersztykiem.
W dziedzinie udowadniania mi, że możliwe jest dużo więcej, niż ośmielam się sądzić, dałeś prawdziwy popis.
I przyznam, że trochę zgłupiałam...
Czyj ruch właściwie teraz? Mój, czy Twój?
A jeśli mój, to co mogę zrobić?
Wiesz, jedyne, co mi przychodzi do głowy, to rzucić teraz na stół jakąś blotkę, żebyś wziął, i żebyś znów Ty wistował.
Co rzucić? Mój strach? Moją pychę?
Chyba strach.
No to rzucam. Walcz dalej! Pokaż więcej! Choćbym miała umrzeć od widoku Boga Żywego! Pokaż się w Swej Mocy i zrób wreszcie z moim życiem coś przerażająco cudownego! A potem niech ginę. Nie będę żałować.

4.06.2009

c.d.

Dziś dwa razy mnie zlało przez własną głupotę. Raz, bo miałam parasolkę w plecaku, ale byłam przekonana, że jej nie mam. Drugi raz, bo zostawiłam rzeczoną parasolkę w taksówce już po tym jak się popukałam w domu w głowę wyciągając ją z rzeczonego plecaka. Czyżby to mi miało pokazać, że wszystkie "zlania" funduję sobie sama? A jeśli nie umrę na zapalenie płuc, to tylko dlatego, że Ty czuwasz nad takimi beznadziejnymi przypadkami?
No niech Ci będzie. Ale wskazanie mi palcem, jak beznadziejnym przypadkiem jestem, nie posuwa mnie do przodu, wiesz?
Usłyszałam dziś, że to aż boli, patrzeć i słuchać, jak bardzo ja siebie nie lubię. No to jak mam się polubić, jeśli faktycznie sama sobie jestem winna? W konkursie na błędne koła dzisiejszy dzień uplasowałby się w czołówce.
Spodziewam się więcej, dużo więcej po Tobie, niż tylko chronienie mnie przed katarem. Kto tu w końcu sam siebie porównywał do lekarza, co?!

3.06.2009

do Konstruktora

No dobra: punkt dla Ciebie. Nawet dziesięć punktów. Ale nie myśl sobie. Tylko dlatego, że po raz pierwszy od sześciu tygodni zrobiłeś Środę, i na dodatek uczyniłeś mi w mózgu niezłą rewolucję przedstawiając podstawowe zagadnienie egzystencjalne w totalnie nowej perspektywie, to jeszcze wcale nie znaczy, że wykonałeś swoje i masz mnie z głowy. Wręcz przeciwnie: skoro powiedziałeś A, to oczekuję, że powiesz B, że pociągniesz wątek i będziesz mnie przekonywał nadal. Tak łatwo Ci nie ustąpię.

poranna awantura

Zaczęłam jeszcze w łóżku i kontynuowałam przy porannej kawie. Ciosać kołki, czynić wyrzuty i ogólnie się obrażać. Nieładne zachowanie - powiedziałby ktoś. Choć z drugiej strony może zwiastuje jakiś przełom. Bo czyż awantura nie wydaje się czymś pozytywnym po długiej serii cichych dni? Z których najcichsza była niedziela.

Zafundowałam więc pełen zestaw małżeńskich scen. Komu? Ano Konstruktorowi.
Powiedziałam Mu, że nie chcę z Nim rozmawiać Jego językiem. Mówić "bądź Wola Twoja", bo On to potem wykorzystuje przeciwko mnie. I czemu tak się zawsze podle składa, że Jego Wola jest po prostu nieprzyjemna? Eufemistycznie rzecz ujmując.

A wszystko dlatego, że wczoraj gawędząc z Miłym Człowiekiem poruszyłam mimochodem temat modlitwy za innych. I natchnęło mnie to do rozmyślań o cudzych intencjach, których jest przecież tak wiele naokoło mnie.

Jak to łatwo mówić "bądź Wola Twoja" w cudzych sprawach! Może właśnie dlatego Jego ludzie tak polecają ten rodzaj modlitwy. Bardzo sprytnie: żeby w efekcie i tak wyszło na Jego. A przecież On może wszystko i może Swoją Wolę przeprowadzić bez mojego w tym udziału. Ale jak wezmę udział, to nie będę mogła mieć pretensji. Co najmniej jak w naszej wspaniałej demokracji: "samiście taki rząd wybrali, więc teraz nie narzekajcie"! W tradycyjnej absolutystycznej tyranii władca nie wymagał zgody poddanych na to, co z nimi robi. W demokracji poddani sami dają się strzyc i nie wolno im przy tym jęczeć. Bardzo dobrze opisał to Pratchett w Carpe iugulum. Choć on chyba akurat do demokracji tego nie odnosił. Ale stosunki między silnym a słabym uchwycił niezwykle wnikliwie.

Tak czy siak, ten rodzaj układu między Silnym a słabym, w którym słaby ma się podpisywać pod wszystkimi pomysłami Silnego nie podoba mi się. Silny jest Silny. Niech robi co chce. Ale czemu ja mam się na to zgadzać? Udawać, że jest fajnie, kiedy fajnie nie jest?
I w cudzych intencjach też nie zamierzam tego robić. Jakie mam prawo - nie będąc w cudzej skórze - zgadzać się na Twoją Wolę co do innych ludzi? Być Twoim wspólnikiem w zarządzaniu ich losem?
Może gdybym faktycznie miała pewność, że ta "Twoja-Wola" to miłość i dobro. Niestety wciąż jej nie mam. Więc póki mnie nie przekonasz, nie licz na mnie.