26.06.2008

No i jestem w Paryżu. Znowu. A tak jakbym nigdy nie była...

I chyba nie chodzi o to, że teraz w metrze nie można już kupić biletów od ludzi, a jedynie od maszyn, ani o to, że zmienili dizajn kart wstępu do biblioteki Mitteranda.

Chodzi może o to, że ja rzeczywiście jestem tu po raz pierwszy. Ten ktoś, kto tu był niegdyś zamiast mnie, już nie istnieje. Na szczęście.

I chodzi może o to, że nigdzie mi się nie spieszy, a woda w tym kanałku, który tu nazywają rzeką, jest zielona.

W ramach późnego śniadania po porannej kawie – pain au chocolat... A nawet dwa pains. I i tak się nie najadłam... Jak to jest, że tutejsze jedzenie nie syci, tylko rozbudza apetyt?

Jest ciepło. Nawet bardzo. W nocy miałam niezbyt miłe sny, w których przeplatali się dominikanie (to akurat było uspokajające), mężczyźni o złych wobec mnie zamiarach i inni – skłonni do pomocy... Były też jakieś towarzysko-organizacyjne awantury i wszystko wyglądało bardzo poważnie i bardzo realistycznie.

Moje serce wciąż nie jest wolne i wciąż nie dogaduję się z Bogiem. Czuję, jakbym była dosłownie o krok od ostatecznego rozwiązania kwestii mego życia, ale wciąż coś mi nie pozwala tego kroku zrobić. Może to, że nie bardzo wiem, w którą stronę ma to być krok.

Mądrzy ludzie każą szukać w Słowie, ale słowa na mnie nie działają... Za dużo już było słów. Jako fachowiec od słów straciłam zdolność brania ich na poważnie. Każde zdaje mi się migotać wielością znaczeń, każde jest złudne. Takie na przykład słowo: „Ojciec”..... Czy ktoś mógłby mi je wytłumaczyć tak, bym była w stanie się na nim oprzeć bez lęku, że się rozwieje pod moim ciężarem?

Jutro znów będę siedzieć w słowach. Pięć nowych książek o Homerze. Na dobry początek...


W tej sytuacji zdecydowałam się na spacer po tym zupełnie nowym mieście. Przeszłam wzdłuż wody od Bercy do Notre-Dame. Pod mostem Austerlitz odkryłam namiotowe miasteczko kloszardów. Spacer pustym i cichym nadbrzeżem sprawił mi dużo radości.

Jednak nie wszystko w tym mieście jest nowe. Na przykład brud jest stary. Człowiek tak się przyzwyczaja do pewnych standardów, że musi wyjechać, by docenić czystość własnego miasta. Na placu przed ratuszem brodzi się w śmieciach po pęciny. Boul'Mich też okazał się zupełnie taki sam jak dawniej. Na ulicy Monsieur le Prince w mojej ulubionej japońskiej knajpce ceny szaszłyków nie zmieniły się od dwóch lat. Smak też nie.


12.15 msza w Saint Severin. Ze zdumieniem słuchałam celebransa mówiącego, że „les paroles c'est pour nous du bla-bla.” Znaczy nie jestem sama. Ksiądz staruszek podkreślał, że Jezus budował swe życie na skale, którą jest Ojciec.

Hmmmm. Ktoś tu naprawdę usłyszał moje myśli....

Ah, jakże bym chciała, by On i dla mnie stał się realnym Ojcem. Tym, którego tak mi brakuje.


W tym mieście nie da się żyć. Ulicami przewalają się dzikie tłumy. Miałam nadzieję, że na Place des Vosges będzie trochę spokojniej. A skąd! Dawne miejsce niedoszłego pojedynku między muszkieterami przepełniają gromady turystów. Wszystkie trawniki zajęte przez piknikujących i opalających się ludzi. Czyżby zakaz chodzenia po trawie przestał tu obowiązywać?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz