26.07.2008

SOBOTA

Liczni pasterze zniszczyli moją winnicę,

stratowali moją posiadłość.

Obrocili moje ulubione pole

w dzikie pustkowie.

Zamienili je na pole pełne żałoby

odludzie - jest wobec Mnie pustynią.


Tak, Tato: byłam wobec Ciebie pustynią. Cała woda uciekła gdzieś bardzo głęboko, bo ci, co mieli mnie "uprawiać", czyli dać mi "kulturę", okazali się nieudolni i nieświadomi. Nie było to ich winą, tak jak nie było winą ich "pasterzy", że oni sami stali się pustynią. Tak wyglądają nasze grzechy przekazywane z pokolenia na pokolenia. Nie ma końca tym żałosnym uwarunkowaniom, które więżą nas w schematach myślenia "starych ludzi" i są tym, co najbardziej zamyka nas na Ciebie. Kolejne generacje powtarzają bezmyślnie te mechanizmy grzechu, a Twój nieprzyjaciel zaciera ręce. Nie dlatego, że mordujemy, gwałcimy, podpalamy. Ale dlatego, że na śmierć głodzimy nasze własne serca i nie pozwalamy Ci, byś nam pomógł.

Ale oto na pustyni pojawia się wilgoć. Z głębi ziemi woda wypływa strumieniami łez. Bo:


...

Wtedy nastąpi okres ucisku,

jakiego nie było, odkąd narody powstały,

aż do chwili obecnej.

W tym czasie naród twój dostąpi zbawienia,

każdy, kto się okaże zapisany w księdze.

Wielu zaś, co posnęli

w prochu ziemi, zbudzi się


Studnie artezyjskie kopie się głęboko i żelazo musi rozrywać kolejne warstwy ziemi. Ucisk, jakiego nie było, to wstęp do przebudzenia. Dzięki Tato, że wciąż o mnie walczysz. Ze mną.

PIĄTEK

Gdzie jestem? Najwyższy czas odpowiedzieć na to pytanie. Otóż jestem w zabitej dechami podwarszawskiej dziurze. Najbliższy sklep oddalony jest o jakieś trzy kilometry, najbliższy przystanek komunikacji o jakieś siedem. Zostałam tu zaproszona na rekolekcje, które zupełnie mnie nie dotyczą. Przyjechałam, by służyć jako tłumacz dla dwóch francuskich uczestniczek tego turnusu. Przyjechałam, bo nie umiałam odmówić. A przecież nie tędy wiedzie moja droga. Przepraszam Cię, Tato, za ten kolejny przejaw "niewyprostowania". A w zasadzie to siebie powinnam za to przeprosić, bo nie Tobie, a sobie wyrządzam tym szkodę.

Coś jednak i w tej szkodzie można zyskać. W czasie posiłków czytają tu książkę o św. Józefie. Mój ulubiony święty! Od czasu, gdy przeczytałam genialny wierszyk Andrzeja Bursy zaczynający się od słów:

Ze wszystkich świętych katolickich

najbardziej lubię świętego Józefa.

Bo to nie był żaden masochista

ani inny zboczeniec,

tylko fachowiec: zawsze z tą siekierą...

Od czasu, gdy przeczytałam ten wiersz, zaczęłam się naprawdę zaprzyjaźniać z Józefem, którego życie było proste jak gwóźdź i młotek. I bezpretensjonalne. Nie stworzył żadnego systemu, żadnej tak zwanej "duchowości". Po prostu był wierny i robił, co do niego należało. Dziś w ramach tej uroczej lektury usłyszałam o nim ciekawe zdanie. Ktoś ponoć kiedyś powiedział, że Józef, nawet gdy adorował Jezusa w stajence, myślał o tym, jak załatać dziurawy dach. Po prostu fachowiec. Fachowiec od ciesiołki lub stolarki. Jakoś do końca nie wiadomo: jeśli był cieślą, parał się grubszą robotą, solidną i wytrzymałą, jeśli stolarzem - musiał być finezyjny i mieć poczucie piękna. Gdyby tak życie wziąć w ręce, jak cieśla lub stolarz bierze kawał drewna. Robota czeka, trzeba zakasać rękawy i zaczynać w imię Boże. A moje życie to wciąż nietknięty pniak. Stoję nad nim latami, bo wciąż boję się porządnie zamachnąć siekierą. Wciąż myślę, że coś spartaczę i Tata się obrazi. A wygląda na to, że najgorsze to właśnie nic nie robić. Jeśli coś obraża Tatę, to nie to, że stół wyjdzie koślawy, ale to, że wciąż zamiast stołu jest tylko surowa kłoda.

CZWARTEK

Myślę o "małej drodze" świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. I myślę, że ona nie jest dla mnie. A w każdym razie, w takiej wersji, jaką rozumiałam i jaką mi podawano, nie jest dla mnie. Bycie dzieckiem w znaczeniu "dziecko - potomek" o.k. Ale bycie dzieckiem w znaczeniu "dziecko - osoba niedorosła", nie.

Nie jestem specjalistką od św. Tereski. Być może - gdyby wejść w jej doświadczenia głębiej - to "dziecięctwo", o którym pisze, ma jakiś inny wymiar. Niemniej obraz jej duchowości, który stawiano mi przed oczami, polegał na jakimś niezdrowym infantylizmie.

Wiem, że Tata chce mojej dorosłości. Dziecko jest jakby człowiekiem in potentia. Nie urzeczywistniającym jeszcze tego wszystkiego, co nosi w sobie "w zarodku". Dziecko potrzebuje chodzić za rączkę i nie myśli samodzielnie. Tata chce, żebym dorosła, żebym przynosiła owoc, żebym się nie bała chodzić sama i sama myśleć. Nawet gdyby samomyślenie miało mnie doprowadzić do samowoli i samozagłady. On podejmuje to ryzyko i chce, bym ja też je podjęła. Bo tylko ten odnosi zwycięstwo, kto walczy. A kunktatorom niesława.

Dziś w Ewangelii było o mnie, bo otwartymi oczami nie widziałam, otwartymi uszami nie słyszałam i nie mogłam się nawrócić, by Bóg mnie uzdrowił. Te słowa mówił do Żydów Izajasz. Te same słowa powiedział do nich Jezus. Do pobożnych Żydow, którzy wypełniali Prawo i wypatrywali Mesjasza tak, że Go nie poznali, gdy przyszedł. Czy słusznie mi się wydaje, Tato, że chcesz, bym przestała wreszcie być pobożna, a zrobiła się prawdziwa? Nawet jeśli prawdziwa w moim przypadku, to znaczy bezczelna?


Bo to ja jestem tą niesubordynowaną dziewczynką, która wlazła na dach garażu i podarła rajstopki. Ale nie miała już na tyle odwagi, by zwyczajnie się przyznać. By napyskować. Śmiało powiedzieć: "i co mi możecie zrobić?!" Bo myślała, że mogą. Porzucić, zostawić, odepchnąć. Kiedy ta dziewczynka tak bojąca się zostawienia zaczęła się dostosowywać? "Radzić" sobie sama zupełnie sobie nie radząc?

Jest w tym jakiś paradoks. To właśnie konieczność "radzenia sobie", to właśnie poczucie osamotnienia sprawiło, że przestałam się normalnie rozwijać. Rozwijałam się pozornie na zewnątrz, zdobywając kolejne "szczyty" zaradności. A głęboko w sercu tkwiłam w martwym punkcie. Tam wciąż byłam trzyletnią dziewczynką pozostawioną zupełnie niespodziewanie na szpitalnym korytarzu. Tata chce, bym zaczęła sobie radzić naprawdę. Bym osiągnęła samodzielność gdzieś głęboko w sercu. I chyba chcę Go posłuchać. Zaufać.

ŚRODA

Lotnisko. Odprawa za pół godziny. Miałam nadzieję, że zabiję nadmiar czasu podłączając się do netu. Niestety, tutejsze hotspoty, choć podpisane "a votre disposition" nie są darmowe. Trzeba mieć abonament w telefonii komórkowej. No tak. Czego się spodziewałam po Francuzach? Samolot ma odlecieć o czasie. Tak informują nas napisy na elektronicznych tablicach. Dla mnie w praktyce oznacza to, że nikt nie pomoże mi taszczyć bagaży. Mam za swoje: było nie brać tylu ciuchów do tego miasta. Rozważania na temat zapachów powracają, gdyż Issey Miyake wydał nową sezonową odmianę swojej słynnej Eau. Przepiękny zapach, ale niestety tylko w wersji "wody letniej", a więc niezbyt trwały. No i znów nie zdecydowałam się na żadne perfumy. I niech tak zostanie. Siedzę więc na lotnisku i dziwuję się ludziom, którzy już się ustawili w kolejkę, choć bramka jeszcze zamknięta, a każdy przecież i tak ma już bilet i miejsce. Właśnie jakaś pani koło mnie zwróciła się do stojącego w ogonku współpasażera ze słowami: "Panie Andrzeju, Pan trzyma dla mnie kolejkę." Oto kolejny dowód, jak bardzo my Polacy mamy mentalność kolejkową. Jak ustawi się trzech gości, to natychmiast cały tłum odczuwa palącą potrzebę ustawienia się za nimi. Czuję że sama muszę walczyć z jakąś wyższą i irracjonalną siłą, która wypycha mnie z krzesła, by też się ustawić. Co chwila sobie powtarzam, że wygodniej jest siedzieć niż stać i że wchodząc jako ostatnia do samolotu nastoję się najmniej z nich wszystkich. Miejsce mam przy oknie i jak tam wejdę, to dwie osoby będą musiały wstawać, żeby mnie przepuszczać. No to sobie wstaną. A ja sobie tymczasem posiedzę. W podręcznym bagażu topi mi się czekolada. Nie mam nic do czytania. W domu będę późno, a jutro z samego rana trzeba wyruszać dalej. A jeszcze przecież trzeba będzie zamieścić ten tekst na blogu.

A propos bloga i jego przydatności, to dziś z lektury "Lacrimis scripta" oraz "Myśli zakurzonych" dowiedziałam się, że Samprasarana wróciła z wykopków. Wielce mnie to cieszy, choć zobaczę ją dopiero w sierpniu. Ale to w sumie niedługo.

Oczywiście, moja droga Zmiano-Z-Półsamogłoski-W-Samogłoskę, że "ta" Ci wybacza. W ogóle, to ja Ci niczego nie mam za złe. Wiesz przecież, że mam do Ciebie słabość i wybaczyłabym Ci wszystko.

Ja tu sobie piszę w najlepsze, a atmosfera tymczasowości w kolejce się wzmaga. Mamy niby startować za 20 minut, a jeszcze nie zaczęli wpuszczać. Temperatura rośnie, czekolada topnieje, a ja się w duchu modlę do Taty, by opóźnił wylot. Zdarza mi się to w moim podróżniczym życiu po raz pierwszy. Hmmmm gdybym teraz gdzieś się zadekowała, to zważywszy, że jestem po odprawie bagażu, samolot raczej by beze mnie nie odleciał. Pytanie, czy chcę ryzykować, że polscy kolejkowicze rozerwą mnie na strzępy, jeśli spowoduję opóźnienie wylotu. Wydaje mi się, Tato, że jeszcze nie jestem na tyle "wyprostowana", by móc wykręcić taki numer.

No i co ja będę robić w tym samolocie? Może by się tak pomodlić? Dla odmiany? W końcu tam wysoko można sobie wyobrażać, że jest się bliżej Taty, że myśli lepiej się niosą po chmurach.

No a tymczasem mogę sobie pisać. Właśnie się okazało, że samolot, który stał za szybą, to nie był nasz. Nasz dopiero teraz przyleciał z Polski. Kolejne minuty zeszły nam na obserwowaniu wychodzących zeń pasażerów. Kolejkowicze próbują wzrokiem zaczarować rzeczywistość, by przyspieszyć bieg spraw. Nie dziwię się: pewnie ich już nogi bolą od stania w tej kolejce. A mogliby siedzieć. Trochę dalej od bramki jest pełno wolnych miejsc. Ale żaden prawdziwy kolejkowicz nie opuści swojej wywalczonej pozycji. Ja w przeciwieństwie do reszty pasażerów próbuję zaczarować rzeczywistość w odwrotną stronę, ale jestem sama przeciw tylu bolącym nogom.

No dobra. Powoli zbliżam się do końca tego tekstu. Zaczęli nas wpuszczać, spóźnienie mamy za małe jak na mój gust, a kiedy przepłynie kolejka, będę musiała zamknąć laptopa i skierować się do samolotu.

22.07.2008

jako że...

... się poczułam poniekąd wywołana do tablicy, to się niniejszym melduję ze sprostowaniem, albowiem Jej Wysokość Królowa Szwecji (nie pokręciłam państw?) ma rację - blog miał być nasz wspólny, a tymczasem mnie się było go zaniedbało - może ze względu na to, że ostatnio słabo swoje sny pamiętam, ale chyba jednak głównie dlatego, że jej pisanie nie potrzebuje przerywników w postaci moich bazgrołów - za każdym razem tak się zaczytywałam, że nic już dodać nie byłam w stanie od siebie poza: "ta to ma pisane".
bo ma :)

czy w takim razie "ta" mi wybaczy dotychczasowe milczenie? ;-)

21.07.2008

autotelicznie

Autotelicznie czyli "samocelująco" postanowiłam napisać bloga o blogu. No bo może najwyższy czas się zastanowić, po co ja to robię? Kiedy zakładałyśmy z Samprasaraną tego bloga, myślałyśmy głównie o tym, by sobie wzajemnie opowiadać tutaj nasze najbardziej odjechane sny. Ale nic z tego nie wyszło. Samprasarana w ogóle się tu nie pojawia (z wyjątkiem jednego komentarza, tak jakby tu była gościem, a nie współgospodarzem), a i o snach jakoś rozmowa się nie klei.
Wszystko wskazuje na to, że jawa jest jeszcze bardziej odjechana niż wszelkie senne deliria.
Jawa dała mi znać o sobie i to w sposób domagający się, by coś z tym zrobić, kiedy przyjechałam znad wiślanej rzeki nad tę ka(na)łową Sekwanę. Nagła pustka, która zajęła koło mnie miejsce wszystkich życzliwych przyjaciół wysłuchujących od miesięcy - z godną podziwu cierpliwością - moich egzystencjalnych gorzkich żalów, była nie do zniesienia. Zamiast ludziom zaczęłam się zwierzać literom.
Ale w miejsce dziewiętnastowiecznego "kochany pamiętniku" wiek XXI dał nam między innymi dobrodziejstwo netu, a w nim blogów. Jaka jest różnica między pamiętnikiem a blogiem? Chyba trochę taka, jak między terapią indywidualną, a grupową. Bo blog publiczny jest. Każdy może tu przyjść, przeczytać, osądzić i rzucić kamieniem. Ale o dziwo nikt nie rzuca. A przynajmniej nie kamieniami. Niektóre "feedbacki", jak to się mówi w neosnobistycznych kręgach można by bowiem nawet wziąć za "rzuty". Ale już nie za "zarzuty". Przypomina to raczej rzucanie kwiatami z widowni (toute proportion gardee, oczywiście). Wygląda na to, że mój pisany z potrzeby gadulstwa blog niektórym się podoba. I może - cóż za zawrotna w swym narcyzmie myśl - jakoś tak pomaga? Dziwne, przedziwne. Zjawisko to mogę tylko wytłumaczyć jakąś tajemniczą "zwrotnością" ludzkich spraw. Kiedy staram się dawać, dostaję, kiedy staram się otwierać dłonie, by przyjąć to, co dla mnie dobre, daję. Bezwiednie i niezamierzenie.
Domyślam się w tym ręki Taty. Chyba chce mi pokazać, jak bardzo jest blisko.
Dobiegający końca pobyt w Paryżu dziwnie się bilansuje. Za dużo czasu straciłam na pisaniu bloga, gadaniu przez skype'a itd. Przecież - myślałam jeszcze wczoraj z poczuciem winy i niesmaku - to samo mogłabym robić siedząc w Warszawie. Więc po co było wydawać kasę na samolot? "Ale czy aby na pewno?" podszeptuje mi w głowie jakiś głosik. Może w Warszawie nie doświadczyłabym i nie odkryła tego, co doświadczyłam i odkryłam tutaj? Choć z punktu widzenia Homera (czy ktoś, kto nie istniał ponoć może mieć punkt widzenia?), Maurycego du Sully, Małgorzaty Porete i wszystkich autorów średniowiecznych kronik zmarnowałam tu mnóstwo czasu, może z punktu widzenia Taty nie? A może Tata by chciał, żebym się oduczyła tego pytania o zmarnowany lub niezmarnowany czas? Bo to jest po prostu bardzo głupie pytanie.

20.07.2008

Wygląda na to, że Paryżanie chyba wreszcie uświadomili sobie, jak mało w ich mieście zieleni. Od mojej ostatniej tu wizyty pojawiło się sporo nowych ogrodów zwanych "efemerycznymi". Na dawniejsze place lub inne puste przestrzenie zrzucono ziemię, położono trawę. Gdzieniegdzie ustawiono plastikowe zbiorniki napełnione wodą, a w nich umieszczono szuwary i inne roślinki.
Przerobiono Tuilerie. Dawniej siadało się na metalowych krzesełkach pod drzewami. Teraz siada się na trawnikach w cieniu przyciętych pod linijkę żywopłotów. Prawdziwy ogród francuski.
Zwiedzanie miasta z kimś jest nie tylko przyjemne, ale również owocne. Można zobaczyć miejsca, których się wcześniej nie oglądało. Na przykład "Areny Lutecji', czyli pozostałość po starożytnym amfiteatrze.
Na mszy byłyśmy u Wspólnot Jerozolimskich. Piękna liturgia i atmosfera modlitwy, dość tutaj rzadka, sprzyja rozmowie z Tatą. Zwłaszcza, gdy wciąż ma się do Niego tyle pytań. Bo prostowanie się nie jest proste. Choć ostatnio udało mi się dwa razy. W dwóch sytuacjach, które normalnie powinny obudzić we mnie panikę i wywołać to przykre uczucie stresu zawiązującego mój żołądek na supeł. Zamiast tego było coś, co chyba muszę nazwać wolnością. To jakby pierwsze małe kroczki. Po nich będą następne, czuję to. Jakby zza jakiejś zasłony lęku dochodzi mnie głos Taty: "Surge!"
Surge columba mea, surge formosa mea
Wstaję, Tato. Wstaję i idę...

18.07.2008

appendix

Doszlam do wniosku, ze nie bede czekac, az sie Samprasarana pojawi, zwlaszcza, ze dzis ma jej ponoc w necie nie byc, i sprawdze sama, co to znaczy. Sama przy pomocy wszechmocnej wspolczesnej Pytii, jaka jest Gugiel :)
Poguglalam, poguglalam i wyguglalam, ze "samprasarana" to jest "change of semi-vowels into vowels", a nawet "properly it is the name of vowel that replaced the semi-vowel." No i wszystko jasne :D

bez polskich znakow

Dzis bedzie bez polskich znakow, bo juz mi sie zabawa z gwizdkiem znudzila.
Samprasarana nie chce nic pisac na naszym wspolnym blogu, za to na swoim osobistym opowiada ze szczegolami swe doznania wykopaliskowe. Zakonczenie jej wczorajszego posta tak mi sie spodobalo, ze postanowilam je tu wkleic.
Uwaga, Samprasarana pisze:
"I ostatnie slowo na dzisiaj - "noc". Noc oblednie piekna, bo widac gwiazdy i ksiezyc. Noc oblednie piekna, bo nie ma luny od miasta zadnego, tylko na horyzoncie widac swiatla Azowa. Noc pelna zapachu i cieplego wiatru, ktory zdaje sie przenikac calego czlowieka, ktory wlasnie stoi na mostku i wsluchuje sie w grajace swierszcze.Jedna taka noc i przynajmniej czesc powodow, dla ktorych sie tu przyjezdza, wydaje sie jasna :)."

Prawda, ze slicznie?
Nota bene, musze ja zapytac, co to jest "samprasarana", bo zapomnialam. Przy sanskrycie moja pamiec mowi "pas". Pamietam jeszcze, co to jest "visarga", "parasmaipada", "atmanepada" i oczywiscie, co to sa "bahuvrihi", "tatpurusa" i "dvandva". Ale "samprasarana"? Za cholere nie.

Dzis przyjedzie Kasia3. Niestety, nie bede mogla towarzyszyc jej w odkrywaniu Paryza caly czas. Bede musiala jeszcze zajrzec do biblioteki. Homera juz odpuszczam. Zebralam 50 stron roznych cytatow z przejrzanych ksiazek, do tego 4 strony dalszej bibliografi, nie ma sensu szukac dalej, bo nie paru dni, ale paru miesiecy na to potrzeba. Zreszta Homer nie jest na wczoraj, tylko na jutro. Czekal ponad 2 i pol tysiaca lat, poczeka jeszcze.
Na wczoraj sa za to trzy kroniki sredniowieczne, ktore odwrotnie niz Homer wcale nie cierpia na kleske urodzaju w dziedzinie opracowan, ale wrecz przeciwnie, na totalna jalowosc. Ugor, Panie! O takiej "Historiae Hierosolymitanae pars secunda" to chyba od XIX wieku nikt nic nie napisal. W sumie to jeszcze nie jest dramat. Dramat bedzie, jak sie okaze, ze owszem, pisali i to duzo, tylko ja nie umialam znalezc.
A jutro do poludnia zostawie biedna Kasie sama i pojde do biblioteki Richelieu, zeby odwiedzic Jego Ekscelencje biskupa Maurycego de Sully, obecnie obecnego jedynie w postaci pergaminowych rekopisow. Ach, jak jak lubie zasiasc nad trzynastowiecznym manuskryptem. Mam nadzieje, ze jutro nie bede miala przyplywu lez, bo - jak juz kiedys pisalam - pergaminy sa naprawde czule na wilgoc. Dzis jakos oczy mam suche, ale kto wie, jak bedzie jutro.
Moze na duchu podniosly mnie wczorajsze doswiadczenia. Po nocnych rozmyslaniach nad sama soba i nad moim sposobem przezywania relacji, usiadlam do rozanca w intencji Przyjaciela W Tarapatach.
Jakie to jest piekne: modlic sie za kogos i samemu zostac obdarowanym. W czasie tego rozanca fenomen odrzucenia bedacy zrodlem moich cierpien zaczal mi sie jawic w zupelnie innym swietle. Jako rodzaj bolesnego, ale koniecznego doswiadczenia, bez ktorego nie potrafilabym nigdy stanac na wlasnych nogach, prosto. Bez ktorego wciaz zylabym uczepiona kogos, lub pelzala zebrzac o wzgledy. To "widzenie" zaowocowalo wierszem, ktory sobie teraz wisi na forum Zatoki i prowokuje dyskusje o rozumieniu, badz nierozumieniu kobiet.
"Wyprostuj sie" slysze w glowie i choc prostowanie wymaga przezwyciezenia oporu, jaki stawia strach, chce sie prostowac. Zeby przestac sie bac.
Czy to jest Twoja odpowiedz, Tato? Czy to znaczy, ze pukanie skutkuje? Ze chcesz mi wlasnie pokazac, jak mam zmienic "strategie"? Ufam, ze o to chodzi.........

16.07.2008

WIERSZ O MARZENIACH

to nic, nic się nie stało
nie ma za co przepraszać
to nic wartościowego
tylko stare marzenia
banalne i tuzinkowe
tandetne jak baśń o Kopciuszku
tęsknota za magią tych chwil
na kwadrans przed północą

a jak się pięknie potłukły
rozprysły na milion okruchów
kiedy się już zdawało
że baśń przybiera kształt życia
gdy dane było na mgnienie
ujrzeć w krysztale blask sukni
ktoś się nagle roześmiał
ktoś głośno trzasnął drzwiami

były tu od tak dawna
że będzie mi ich brakować
więc jednak słusznie przepraszasz
i nigdy nie spłacisz tej straty
bo jak tu żyć mi bez marzeń
a one takie w kawałkach
kaleczą na każdym kroku

nie trzeba ich było dotykać
z czczej ciekawości brać w ręce
niechby tak stały czekając
na dzień gdy miały się spełnić

15.07.2008

Po przedłużonym weekendzie znów biblioteka. Ciężko mi się pisze, bo już się zdążyłam tu przyzwyczaić do francuskiej klawiatury nq ktorej sie piswe tqk ...
No właśnie.
Wczoraj była tu wielka świecka impreza z okazji początku końca wielkiej kultury. Przy całym moim sceptycznym podejściu do rewolucji francuskiej zerknęłam jednak do telewizora. Francuskie mundury są naprawdę malownicze. Tak właśnie powinny wyglądać parady wojskowe. A wieczorem wybrałam się na pokaz sztucznych ogni. Tak właśnie powinny wyglądać fajerwerki.
Teraz zaś siedzę w bibliotece i się frustruję. Bo czas leci, mój pobyt dobiega końca a ja nie zrobiłam nawet połowy tego, co chciałam. Czuję jak różne konkretne sprawy wymykają mi się z rąk, bo moje myśli wciąż zajęte są innymi poszukiwaniami. Taka kwerenda samej siebie zupełnie przekraczająca moje możliwości. Tylko Tata może odpowiedzieć na najdramatyczniejsze pytania i poszukiwania. Kazał pukać i obiecał, że otworzy. Ale mnie się chwilami wydaje, że pukam i pukam i nic.... No i wtedy myślę, że źle pukam. Może należy nogą? albo łokciem? A może jakimś szyfrem???
Puk, puk, puk... Tato?

11.07.2008

Pierwsza dama Francji, nagrała nową płytę. Sytuacja jest na tyle nietypowa, że Carlę zaprosili do dziennika telewizyjnego w jedynce.
Ach, jaka ta kobieta jest śliczna! Każdy uśmiech, każde spojrzenie, każde pochylenie głowy jest jak dzieło sztuki. Właśnie - sztuki. Teoretycznie wiemy, że takie efekty osiąga się pracą. Idealne wystudiowanie póz i min. No i co z tego? Teoria może się schować. Jak się ją widzi, widzi się tylko, że jest po prostu śliczna. I się płacze...
Kto to słyszał, żeby widok cudzej urody wywoływał łzy... Co za szaleństwo!
Widzisz, Tato, nie jest łatwo być Twoją księżniczką, zwłaszcza gdy magiczne lusterko pokazuje cudze twarze.
***
No i Tata przysłał Anioła. Mądrego Anioła imieniem Karol. Jak zobaczyłam otwierające się okienko skype'a, od razu jakoś lżej mi się na sercu zrobiło. Dzięki Karolowi mogłam wreszcie poczytać bloga Karoliny. Zapomniałam albowiem adresu (który został w moim stacjonarnym komputerze w Warszawie, gdzie płynie prawdziwa rzeka), a wstyd mi się było przyznawać i wciąż liczyłam, że jakoś sobie przypomnę, albo znajdę.
A jak już Karol dał mi ten adres, to w te pędy pobiegłam do bloga i pooglądałam zdjęcia, na których Lanuszka (ciekawe, czy u niej płynie rzeka, jak w Warszawie, czy kanał, jak tutaj) robi herbatę. A oprócz zdjęć były słowa, z których wynika, że niektórzy mnie lubią i o mnie myślą. I co z tego, że nie wyglądam jak Carla Bruni, ale za to mam cudownych przyjaciół.... Upsss - znowu płaczę.... Ale teraz to ze wzruszenia.

10.07.2008

Homer jest piękny. A jeśli nigdy nie istniał, to jest tym piękniejszy. Jak to dobrze, że są na świecie rzeczy piękne, a ja się mogę nimi zajmować. Potrzebuję piękna. Ot co!
Paryż piękny nie jest. Przynajmniej nie dla mnie. Ale jest, a ja jestem w nim i to chyba dobrze.
Samprasarana napisała mi dziś na gg, że wykopała pierwszy pochówek. Chyba się nawet z tego cieszy. Nawet na pewno się cieszy. No to ja się cieszę razem z nią. Nawet potrafię sobie wyobrazić, że sprawa jest warta radości. Jakbym ja coś wykopała w Homerze - choćby to był i pochówek - to też bym się cieszyła. Ale ja przecież wykopię! Jak nie jak tak! Po to tu przyjechałam, a Homer oprócz tego, że piękny, jest tak głęboki, że jest co kopać przez następne stulecia.
Dziś zrobiłam sobie wyprawę wszerz wspomnień. I wgłąb. Podróż przez obrazy, które jeszcze niedawno odzywały się bólem serca. Dziś się do nich uśmiechałam i zastanawiałam, kiedy znów powędruję sobie w historię. To tak banalnie powiedzieć, że czas goi rany, ale chyba nic ponad ten banał nie da się tu wymyślić. Jakież to życie jest niespodziane - bion anelpton!
A! Przysmak z Martyniki udało mi się przeżyć. Był nawet mniej ostry, niż zapowiadali.

7.07.2008

Paryż nade mną pracuje. To małe Wielkie Miasto jest naprawdę zadziwiające. Niby można je przejść wzdłuż i wszerz w jeden dzień, a jednak, żeby zobaczyć wszystko, co jest naprawdę do zobaczenia na jednej ulicy, trzeba czasem tygodnia. Niby tak tu pełno ludzi, a sprzedawcy - tam, gdzie jeszcze są sprzedawcy, a nie maszyny, na przykład w piekarniach - uśmiechają się i miło zagadują. A jednak w żadnym innym mieście nie czułam się tak rozpaczliwie samotna.
No - prawie samotna, bo przecież jest Tata. Choć wciąż nie wiem, Kim On właściwie jest, ale Jest coraz wyraźniej.
Ta paryska samotność potrafi być terapeutyczna. W tym małym wielkim mieście wszystkie moje ważne sprawy stają się jakieś takie znikome. Wszystkie moje potwory gubią mnie w tłumie. Wszystkie Sprawy Nieuniknione unikają. I chwilami udaje mi się nawet zaśmiać samej z siebie.
A propos kupowania od maszyn, to dziś na poczcie kupiłam od jednej maszyny znaczki. Mam nadzieję, że listy dojdą. Jutro znów biblioteka i znów Homer. A wieczorem będzie impreza i spécialités z Martyniki. Jeśli to przeżyję, to opiszę wrażenia...

4.07.2008

WSZYSCY ŚWIĘCI


W Paryżu są święci Pańscy i święci państwowi.

Jedna z tych ostatnich stoi na cokole na placu swego imienia: place de la Republique.

Dochodzi się doń bulwarem innego "świętego" - Woltera.

Ale już od place de la Republique zaczyna się milsze towarzystwo.

Przy bulwarze świętego Marcina (bardzo porządny święty i jeden z patronów Francji) stoją dwa łuki triumfalne. Pierwszego nie zidentyfikowałam z powodu braku jakichkolwiek napisów. Na drugim łacińska inskrypcja głosiła, że wzniesiony został w 1672. A więc ku czci tego okropnego megalomana i erotomana Ludwika XIV - najgorszego z królów Francji.

Od łuku towarzystwo św. Marcina zmieniłam na św. Dionizego. Kolejna ważna postać. A potem był bulwar Dobrej Nowiny. Miło by było chodzić ulicami o tak fajnych nazwach. BY było, gdyby nie tłok, brud i hałas oraz bolesny niedostatek zieleni.

W poszukiwaniu tej ostatniej doszłam do Hal, koło kościoła św. Eustachego. I jak się okazało, tu też są parkowe hot-spoty. Więc usiadłam i piszę.

Zaraz wstanę i udam się na tyły ratusza, do kościoła św. Gerwazego, gdzie wśród braci ze Wspólnot Jerozolimskich można ponoć spotkać księży, którzy nie boją się spowiadać. We Francji to rzadkość.

3.07.2008

Tata. Ktoś silny. Autorytet. Godny zaufania. Port i stały ląd....

Nie znałam nikogo takiego. Nie zaznałam w dzieciństwie i teraz nie umiem zaznać.

Każda relacja jest podszyta zwątpieniem, podejrzeniem. W każdej chowam dla siebie plan awaryjny, drogę ucieczki. O własnych siłach nie potrafię tego zmienić.

Plan awaryjny przewiduje, że ewakuacji trzeba dokonać sprawnie i szybko. Bez dużego obciążenia. W tym celu muszę być gotowa porzucić pewien zasób rzeczy, spraw i pragnień. To wszystko opatrzone etykietką "mniej ważne" zostawiam bez bólu. Oddaję w depozyt ludziom i Bogu. I nigdy nic z tego nie straciłam. Ludzie i Bóg okazali się w drobnych rzeczach godni zaufania. Ale ja nie jestem jak ewangeliczny gospodarz, by postawić ich dlatego nad wielkimi. Rzeczy wielkie - i największa rzecz, jaką jestem ja sama i moje życie - tego boję się powierzyć. Tego nie umiem wypuścić z rąk. I to nieustannie tracę.

Tato! Nie mam nikogo prócz Ciebie. Tylko Ty możesz mnie nauczyć, jak się otwiera dłonie, jak się zostawia własny los. Jak się ufa. Ze łzami proszę o pomoc. Proszę, nie zwlekaj....