30.12.2008

coś się kończy, coś się zaczyna

Zainspirowała mnie Biegnąca-Po-Falach ze swoim podsumowaniem roku. I pomyślałam, że spróbuję spełnić życzenia, które sama składałam na tych tu "łamach" i pójdę w ślady Cioci Lucy z domu dla emerytowanych niedźwiedzi w Limie. (Jeśli ktoś nie wie, kim jest Ciocia Lucy, to odsyłam do przygód Misia Paddingtona).
Ciocia Lucy miała zwyczaj - kładąc się spać - dziękować za wszystko dobre, co ją spotkało. Ja też już niebawem będę się kładła, tymczasem więc mogę pomyśleć o wszystkim dobrym, które się wydarzyło w mijającym roku (choć z jakiejś ogólnej perspektywy rok ten jawi mi się dość ponuro) i spróbować za to podziękować.
Po pierwsze więc dziękuję, że balu napoleońskiego, wbrew mym własnym czarnym przewidywaniom, nie spędziłam w kuchni chlipiąc w ścierkę do naczyń. Po drugie dziękuję za ludzi, którzy byli przy mnie, kiedy było mi naprawdę bardzo rozpaczliwie źle. Zwłaszcza za Samprasaranę. Po trzecie dziękuję za Pigmaliona. Co prawda dłuto boli (z czego artyści nie zawsze zdają sobie sprawę), ale nie da się inaczej uwolnić Galatei z kamiennego więzienia. Dziękuję za determinację, która posłała mnie na nowe ścieżki. Dziękuję za wszystko, co się pokończyło i wyczyściło. I za to, co się zaczyna. Dziękuję za mądrych przewodników na szlaku. Za to, że ci, przed którymi się otwierałam, okazali się dojrzali i kompetentni. Dziękuję za Rzym, za nowych ludzi. Za Miłego Człowieka - to zawsze dodaje życiu ciepła, spotkać kogoś miłego. Dziękuję za nową pracę i nowe horyzonty. Dziękuję za to, że potrafię się jeszcze buntować, że potrafię odchodzić, zrywać to, co krępuje, a jednocześnie nie boję się zadzierzgiwać nowych więzi. I dziękuję za wyjątkowo dużą dawkę poezji, cudzej i mojej własnej, która towarzyszyła mi w tym odchodzącym roku. Dziękuję też za Koziołka Matołka, za Misia Paddingtona i za Muminki. Dziękuję za wszystkie kontredansy i kadryle w Parku Saskim i za szaloną wyprawę do Serocka. Za muzykę - ten najbardziej transcendentny z ludzkich wynalazków. No i wreszcie (niech na koniec będzie trochę autotelicznie) dziękuję za to, że mogę dziękować i że, im dłużej nad tym myślę, tym więcej powodów do dziękowania się pojawia i wychodzi na to, że ten rok może wcale nie był taki zły.
Ale kolejny - niech będzie lepszy.
I tego Nam wszystkim życzę.

28.12.2008

Reverendissimus

Należą się podziękowania. Najpierw Tacie, bo sprawa jest wszak sakramentalna. A potem mojemu Pigmalionowi. Bo to w końcu dzięki niemu spotkałam wreszcie księdza, który rozumie, co do niego mówię. I mówi tak, że ja rozumiem. Jestem pod wrażeniem, bo Reverendissimus od razu wiedział, o co chodzi z Koziołkiem Matołkiem. Mało tego: on zna tę bajkę. Nie musiałam też wcale tłumaczyć, dlaczego ze wszystkich bohaterów Tolkiena najbliższy memu sercu jest Sam Gamgee. O jejku jej! Jaką niesamowitą ulgę przynosi mieć wreszcie spowiednika, z którym się nadaje na tych samych falach. To ci dopiero prezent! Dziękuję, gorąco dziękuję!

26.12.2008

pionierzy żalu

A może to taki sens? Może to taka służba? Słuchać ze zrozumieniem? Możliwa tylko dlatego, że już się przetarło te ścieżki. Że już się było w tych krainach mroku i z nich wyszło. Że się doświadczyło, zaznało. I w cudzych historiach widzi się odbicie własnych. A wtedy zaczyna się rozumieć lepiej również te swoje. I się odkrywa, że przecież z niejednego żalu wyrósł niejeden już bal. I w naszych wzajemnych łzach jak w lustrach odbija się w nieskończoność ta sama prawda. I wtedy dając jednocześnie się bierze. Cykl wsparcia prowadzący ku wieczności.

24.12.2008

obyśmy

Nadeszła pora heroicznego wysiłku, jakim jest składanie życzeń. Bo to nigdy nie wiadomo, czy mówić, co leży na sercu, czy może lepiej się powstrzymać i zdawkowo tak rzucić zdrowiem, szczęściem i pomyślnością. Ja w tym roku do tych ostatnich trzech nie bardzo mam melodię, życzę więc Wam i sobie, żebyśmy postarali się pójść za przykładem Cioci Lucy, rezydentki domu dla emerytowanych niedźwiedzi w Limie, i nauczyli się codziennie dziękować. Nauczyli się widzieć, że mamy za co. Tego nam życzę wśród tej nocnej ciszy. I jeszcze tego, byśmy MIMO WSZYSTKO położyli dziś, jak co roku, "na wigilijnym białym stole" nasze podniszczone już podania do Niebieskiego Dyrektora.

23.12.2008

z mrocznych zakątków Peru

Dziś nie było dobrze. Człowiek czasem zna prawdę o sobie - tę mniej przyjemną prawdę - i sądzi, że ją nawet akceptuje. A jednak usłyszeć tę samą prawdę wypowiedzianą głośno boli. Chodziłam więc zbolała pocieszając się tylko myślą, że pewne śliczne i pociągające panie jakoś nic z tego nie mają, więc nie ma im czego zazdrościć. Ale z Tatą się pokłóciłam i wykrzyczałam Mu, czego żądam w zamian za to, że On się nie zajmie zmianą liter i mój żal pozostanie żalem. W takim mrocznym nastroju wróciłam do domu, gdzie znalazłam choinkę. Moja landlady kupiła i ubrała drzewko i nawet dała mi prezent: brakującą mi, pierwszą część Misia Paddingtona. Kochana jest!

21.12.2008

Wam, którzy tu wchodzicie

Zimowe przesilenie to dziś. A ja wciąż nie kupiłam choinki.
Ale myślę o Was, którzy tu wchodzicie, i chciałabym, naprawdę bym chciała czymś się z Wami podzielić. Teraz będzie patetycznie, więc proszę się odpowiednio nastroić.
Bo też jedyne, co mam do dzielenia, to owe "to, czego nie mam komu dać". I pozostaje mi zaufać ks. Twardowskiemu, że to jest komuś potrzebne.
Nie mogę się dzielić wiarą. Codziennie udaje mi się jej wydrzeć tyle, by mieć na czym przeżyć do następnego dnia. Nadzieją też nie mogę, bo resztki już wyskrobałam we wrześniu. Mam jednak w sobie sporo życzliwości (nie, dużym słowom na "M" dziękujemy, bo się zrobi mdło i megalomańsko). Więcej niż kiedykolwiek. Lubię Was i naprawdę chcę, byście byli szczęśliwi. Co prawda moje chcenie to niezbyt cenny prezent. Ale tym lepiej: możecie go przyjąć, bo niezobowiązujący. Tym więc "voglio bene" dzielę się z Wami, kochani, na te święta i na ten nowy rok.

20.12.2008

niusy

Wróciła Samprasarana. Taka inna. Doroślejsza jakby? Trochę jakby się jej szlaki jakieś przetarły i spojrzenie wyostrzyło. Miło patrzeć jak ludzie się pięknie zmieniają. A Fabritiuss śliczne myśli na swym blogu zamieścił i zdjęcia jakby szersze, z horytontem takie. Znaczy Duch Tchnie.
A w odpowiedzi na mój ostatni wpis M powiedziała: "Wiesz, że te święta są tylko po to, by przypominać i dbać o świeżość miłości?" Ha! No to mam temat do rozmyślań na najbliższe dni.

18.12.2008

idą święta

No właśnie - cóż za truizm. Idą jak co roku i jak co roku muszę się nad nimi bardzo nagłowić. Rozważania "O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia" prowadzą mnie natychmiast do oczywistego wniosku: Wielkanoc rulez. Bo Wielkanoc to prawdziwe święto. Prastara Pascha upamiętniająca potężną i jakże spektakularną interwencję Boga w ludzkie sprawy. I poranek Zmartwychwstania - jedynego wydarzenia w historii, w którym mogę jeszcze zacumować coś na kształt na nadziei. A Boże Narodzenie? Umowna data przyjęta jakieś 1600 lat temu, by "adoptować" pogańskie przywiązanie do świętowania zimowego przesilenia. I czemu niby miałabym w tym właśnie czasie ubierać choinkę? (I co to w ogóle jest ta choinka? Nota bene coraz mniej przypominająca drzewo, a coraz bardziej świecący stożek.) Gruntownie sprzątać? I spędzać cały dzień w kuchni na pichceniu 12 potraw? Nawet nie znam takiej liczby dań. Co to ma mieć wspólnego z moim wyznaniem wiary? Czy raczej, co to ma mieć wspólnego z moją walką o wiarę? Zaiste prościej by było dać sobie spokój z choinką, sprzątaniem i ucztowaniem. I z gorączką przedświątecznych zakupów.
Ale oto moja landlady powiedziała mi dziś, że ubierzemy sobie choinkę. I pomyślałam sobie, że takie ubieranie bez przekonania może się okazać gestem magicznym. Że im więcej wykonam tych czarodziejskich czynności, tym większą stworzę szansę, by przesilenie zimowe dotarło też do mojego serca. Spróbujemy...

15.12.2008

po co

Po co ten blog? I co z niego mam?
Już kiedyś o tym było, ale teraz mam więcej przemyśleń, wracam więc do tego pytania, zwłaszcza, że mi je wczoraj postawiono.
Blog to prawie pamiętnik. Prawie, a nie zupełnie. Załóżmy, że na początku zasiadałam do bloga jak do pamiętnika. Z myślą, że i tak nikt tego nie przeczyta. Gdyby to był pamiętnik - faktycznie nikt by nie przeczytał, a ja po dwóch tygodniach pisania zaprzestałabym tej czynności. Ale to nie jest pamiętnik, dlatego ktoś przeczytał, ktoś skomentował. I to zachęciło mnie do dalszego pisania. Oczywiście wstępne założenie jest fałszywe. Od początku wiedziałam, że to blog, a nie pamiętnik, i że ktoś może tu wejść i przeczytać. Dlatego pisałam mając przed oczyma jakiegoś "idealnego czytelnika", że się posłużę pojęciem rodem z narratologii. Od początku więc blog daje to, czego nie daje żaden pamiętnik: potencjalność dialogu. Dzięki temu nie tylko chce mi się pisać dalej. Dzięki temu również moje wyrażanie siebie jest niejako otwarte. Nie zasklepia się samo na sobie, nie zwija jak ślimak. Pisząc o sprawach osobistych do zamkniętego pamiętnika nie miałabym tak naprawdę żadnej motywacji, by starać się jasno i czytelnie werbalizować to, co się we mnie dzieje. Wszak jeśli opowiadam to tylko sobie, to wystarczy system skrótów i półsłówek. Kiedy natomiast mam świadomość, że ktoś może zechcieć to przeczytać, dążę do uporządkowania uczuć i rozmyślań. I powstaje z tego coś na kształt obiektywizacji. Jest rzeczą znaną w psychologii, że nazywanie stanów ducha sprzyja ich "oswajaniu". W ten sposób możemy lepiej zdać sobie z nich sprawę. Każda zaś terapia odbywa się w dialogu. Pacjent nie zostaje sam z sobą i nie wykonuje owego wysiłku nazywania poprzez głośne mówienie do siebie, lecz proces nazywania odbywa się w ramach rozmowy. Jest to nazywanie otwarte i właśnie obiektywne. Nazywanie tak, by zostać przez drugiego człowieka zrozumianym. Tak właśnie dzieje się na blogu: świadomość istnienia potencjalnego intelokutora, czy przynajmniej czytelnika, zmusza mnie do opisywania mojego wewnętrznego świata w taki sposób, by był podzielny z innymi.

Kolejny aspekt bloga odkryłam niedawno. Blog to trochę jak pozostawione informacje o tym, "co u mnie". Do podobnych celów używamy opisów na gg czy skypie. Kto zechce może taką notkę przeczytać i już wie, co u nas nowego (w bardziej lub mniej konkretnym wymiarze). Nawet bez spotykania się czy bezpośredniego kontaktowania (trudno przecież z każdym znajomym z osobna kontaktować się codziennie) rozrzucamy jakby ślady naszych fizycznych lub metaforycznych wędrówek. I czasem dostajemy sygnały, że ktoś te nasze notki zbierał, nasze ślady dostrzegł, a może nawet po nich dokądś dotarł. Kiedy mnie to spotyka, czuję, że dzięki blogowi pozostaję w pewnej dyskretnej łączności. Że bliscy mi ludzie pomiędzy wierszami moich wpisów (które wszak są oględne, bo blog jest publiczny) nie tylko wyczytują moje uczucia, ale też odkodowują konkretne zdarzenia i postaci. Nasze blogi tworzą jakby cieniutką, niekrępującą ale jak najbardziej rzeczywistą, sieć wzajemnej życzliwości.

11.12.2008

smutno

Wczoraj usłyszałam od pewnego miłego człowieka, że mój blog jest smutny. No chyba faktycznie... jakby nie patrzeć, "radością nie eksploduje" - jak to określiła Samprasarana. Samprasarana powiedziała mi też, że zaczynam tworzyć błędne koło: "piszesz smutne rzeczy na blogu, potem jest Ci smutno, że jest smutny, więc będziesz pisać jeszcze smutniejsze rzeczy. i masz"
Rzeczywiście należałoby to błędne koło w którymś punkcie przerwać. Może na początek zmienię kolorystykę tego bloga i w ogóle jakoś poprawię mu dizajn. W końcu nie ma sensu tonąć w smutku, nawet jeśli ten smutek realnie występuje. Nie smutek mnie, ale ja smutek muszę trzymać na smyczy. Również wczoraj pogawędziłam chwilkę z Anią, która zacytowała mi bardzo szczególny tekst księdza Twardowskiego. I takie między innymi słowa:

nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne

Cennym prezentem są takie słowa, gdy walczy się o to, by własny smutek okiełznać.

9.12.2008

kwestia zmiany liter

Tato, słyszałam dziś jedną z najpiękniejszych modlitw. Jedną z takich, których - mam ochotę Ci to zarzucić - z zasady nie wysłuchujesz. W piosence Podanie Andrzej Poniedzielski napisał: "Zamień mój żal na bal, a sny pozamieniaj na dni. Dla Ciebie to kwestia zmiany liter. Dla mnie to życie." Śpiewałam ją płacząc w ten adwentowy czas i myśląc o kolejnych świętach i kolejnych prośbach, które pójdą w Twym biurze ad acta.
To prawda, że te słowa powstały do melodii walca wiedeńskiego. Ale czyż można tańczyć TAKIE modlitwy? A już na pewno nie w parze.

7.12.2008

najnowsza Musierowicz

Wczoraj przeczytałam Sprężynę. To miło, że autorka dała Tygrysowi takiego fajnego faceta. Śliczna opowiastka w sumie. Pewnie dlatego tak śliczna, bo tak bardzo bardzo nieprawdziwa. Łatwiej chyba uwierzyć w krasnoludki albo w Kod Leonarda da Vinci. Na dodatek prawa narracyjne są tam tak żelazne, że już na trzy strony przed "pierwszym wejrzeniem" było dla mnie jasne, że za chwilę TO nastąpi. Jakbym siedziała w kinie na filmie sensacyjnym, w którym wyraźna zmiana muzyki zapowiada, że za parę kadrów na głównego bohatera wyskoczy zza węgła zamachowiec.
Ale i tak Sprężyna jest dużo lepsza od Czarnej Polewki i od Żaby, w których roiło się od nieprawdopodobieństw nie tylko nieprawdopodobnych, ale na dodatek nieślicznych. No i wreszcie bohater o jakimś NORMALNYM imieniu!
Teraz zmienię nastrój i poczytam Misia Paddingtona. Jak znam życie, wykopię z tej książeczki setkę egzystencjalnych prawd o terapeutycznej wartości.

6.12.2008

o wolności

Antygona Anouilha, wystawiona po raz pierwszy w okupowanym przez Niemców Paryżu, mówi między innymi o wolności. O tym, jak chuderlawa, czarniawa dziewczyna wybiera nonkonformistycznie śmierć, by zamanifestować, że jest wolna. Dziś napisałam komuś te dwa słowa: "jestem wolna". I dogłębnie poczułam ich treść. Jestem wolna nie do śmierci, ale do miłości. Nie muszę dowodzić mej wolności umierając, mogę jej dowieść darząc miłością kogo zechcę, bez żadnych zobowiązań i oczekiwań. Po prostu dawać. Bez okoliczników i przydawek. Nie muszę tego mojego miłowania uzależniać od czyjeś odpowiedzi. A Tata może uczynić prawdziwy cud i sprawić, że moje życie - takie jakie tu i teraz jest (a każdy widzi, jakie) - nie będzie bezowocne. Twój ruch, Tato!

2.12.2008

literatury dziecięcej ciąg dalszy

"Muszę się spieszyć i żyć. Tyle czasu zmarnowałem." powiedział Ti-ti-uu, bohater "Wiosennej piosenki", pierwszego z Opowiadań z Doliny Muminków. Tego opowiadania, które właśnie w ramach Saturnaliów tłumaczymy na łacinę. A ja też jestem takie Ti-ti-uu. W ciągu ostatnich miesięcy odkryłam na nowo własne imię, wyprowadziłam się do nowego mieszkania i teraz wszystko, co się przydarza ma znaczenie, bo "nie przydarza się w ogóle, tylko przydarza się mnie."
Z biegiem czasu coraz więcej mądrości odkrywam w literaturze dziecięcej i dochodzę do wniosku, że tylko ją naprawdę warto czytać. Już się nie mogę doczekać, kiedy mi z Albertusa przyślą Misia Paddingtona. Może Quaestiones Disputatae de Potentia Dei Tomasza z Akwinu mówią strasznie mądre rzeczy o naturze Boga. Ale w niczym mnie nie przybliżają do przeżywania Jego i mojej tajemnicy w głębszy i lepszy sposób. A takie Muminki wręcz przeciwnie. Podobnie jak Koziołek Matołek albo Kubuś Puchatek. Po prostu bohaterowie na moją miarę.

30.11.2008

Samprasaranie się podobało

.... pomyślałam więc, że wkleję fragment naszej rozmowy tutaj:

"W piątek byłam na tej Miodowej;

jak zawsze szłam pod rękę z myślą, że moje życie jest przegwizdane, bo już nie zrobię tego, co pragnę...;

to było dla mnie śmieszne wrażenie: wchodzić do Akademii Teatralnej... Całymi latami patrzyłam na ten budynek jak na zaczarowane miejsce;

w którym można zobaczyć naprawdę ludzi zza rampy;

ludzie teatru zawsze mnie fascynowali i zawsze się czułam takim małym pyłkiem w porównaniu z nimi...;

a teraz tam weszłam, wypożyczyłam bez problemu tę Antygonę, wyszłam stamtąd i popatrzyłam sobie na niebo...;

i nagle sobie pomyślałam, że życie jest tak samo niezmierne jak niebo;

że nawet jeśli pewne rozwiązania są już niemożliwe, bo za późńo, to w niczym nie zmienia to faktu, że nadal ma się przed sobą nieskończoność;

bo jak się coś odejmie od nieskończoności, to ona przecież nadal jest nieskończonością..."

28.11.2008

jak podnieść słupki sondażowe

Szanowni Zwiedzający!
You are in the candid camera! Don't smile! Trzy dni temu Samprasarana podłączyła niniejszy blog do maszyny obliczającej, ile osób tu zagląda. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że przedwczoraj odwiedziło nas 26 osób! Ale Samprasarana podłubała w maszynie i dotarła do szczegółowszych informacji o naszych wielce szanownych gościach. Okazało się, że większość trafiła tu z... GOOGLA! Po haśle "nekrofilia"!
Jak zatem widać wypróbowałam na własnym blogu zasadę marketingową o chwytliwych hasłach.

A poza tym dziś po raz drugi w życiu weszłam w mury gmachu, który zawsze był i pozostanie dla mnie magiczny. Mam na myśli Akademię Teatralną na Miodowej. A poszłam tam jako do jedynego miejsca na ziemi, gdzie można dostać polski przekład "Antygony" Anouilha. No bo przecież - mówiłam sobie - ten przekład musi istnieć. Sama kiedyś w teatrze TV (w dawnych czasach, gdy TV była oglądalna) widziałam tę sztukę z młodziutką Szczepkowską (jeszcze zanim została "tą-panią-co-ogłosiła-upadek-komunizmu") i dystyngowanym Łapickim w głównych rolach Antygony i Kreona. Wciąż mam przed oczami to genialne przedstawienie. A skoro grali i to po polsku, to ktoś to musiał przetłumaczyć. I ten tekst gdzieś musi być. No i jest! W bardzo "user friendly" bibliotece Akademii Teatralnej, pod opieką życzliwych i znających się na rzeczy bibliotekarzy. Czuję, że to nie ostatnia moja wizyta w tym magicznym miejscu.

25.11.2008

nekrofilia

Powoli zbliża się chwila, w której trzeba będzie podjąć jakąś konkretną decyzję co do dalszych poczynań zawodowych. Dziś dał mi do myślenia życzliwy dr hab. mówiąc, że relacja z Homerem to poważne ryzyko. Koleś jest niezbyt monogamiczny. W zasadzie wszyscy go mieli, każdy sądzi, że go poznał, i wszyscy są o niego wściekle zazdrośni. Jeśli więc nie mam solidnych dowodów, najlepiej w postaci kompromitujących zdjęć, że sypiam z Homerem od czterech lat noc w noc, to wszystko, co powiem, zostanie użyte przeciwko mnie. Co innego taki Maurycy de Sully. Fakt, że dużo mniej atrakcyjny. Gdzie mu do tego ciacha - Homera! Ale za to będę jego jedyną. Żadnej konkurencji! Nikt mi nie przyszura, bo nikt go nie zna. Nawet życzliwy dr hab. Wszystkie więc auspicia (nawet to, że jednak - nie da się ukryć - w łacinie poruszam się swobodniej niż w grece) wskazują na Maurycego.
Ciekawe, że ta alternatywa (poligamiczny przystojniak contra wierny nieatrakcyjny) dotyczy w równej mierze żywych co martwych facetów...

24.11.2008

Pacanowów wbród!

Obrodziło tym światem okrągłym i pięknym i miejscami do zwiedzania i ludźmi do towarzyszenia w drodze. Zanim dojdzie do Hiszpanii, to jeszcze jakaś Turcja woła minaretami Drugiego Rzymu i wybrzeżem jońskim. I jakoś inaczej zupełnie się czyta Dzieje Apostolskie na seminarium do Janisza, kiedy sobie Matołek pomyśli, że może już niedługo te wszystkie miejsca zobaczy na własne brązowe oczy. A na tych wszystkich szlakach oprócz historii - ludzie. Nowe twarze, do których można się uśmiechać. I dalej sumować kolejne niedokładne dane (bo tak na niekozi rozum to wszystko nadal jest bez sensu) ufając, że gdzieś w jakimś Ostatecznym Rachunku wyjdzie z tego dokładna suma.
Bilet lotniczy do Konstantynopola z przesiadką w Zurichu (i 12 godzinami oczekiwania - jeszcze nocny Zurich zwiedzę!) kosztuje niecały tysiąc. Zaczyna mi się to podobać.

23.11.2008

Pacanów OLE!

Wygląda na to, że najbliższy Pacanów ma szansę być w Hiszpanii. Idąc za dobrą radą dobrego człowieka, postanawiam odrobić lekcję z dzieciństwa i zacząć żyć i robić głupie rzeczy TERAZ, skoro ich nie robiłam, gdy była na to pora. Łatwo powiedzieć "rób głupie rzeczy"... Ale mnie nic odpowiednio głupiego jakoś nie chciało przyjść do głowy. No ale od czego są przyjaciele? Już mam ofertę bardzo szalonej wyprawy do Monserrat. Autostopem przez pół Europy.
Swoją drogą do tańczenia flamenco podkowy byłyby w sam raz....

19.11.2008

no to jak z tym Pacanowem?

Anioł Karol napisał mi na skypie: "Po co Ci ten Pacanów? Przecież to ściema jest. Tam wcale kóz nie kują." A gdyby nawet kuli, to po co kozłu podkowy??
No tak. Jeśli tak postawić sprawę, to faktycznie frajer z tego koziołka. Zamiast siedzieć na koziej rzyci w Koziej Wólce, wyrusza w świat, żeby dać się podkuć. Po kiego grzyba?
Ponoć inne kozy uznały, że trzeba kogoś wysłać, kto by sprawdził, czy to dobrze mieć podkowy. No i frajer Matołek zgłosił się na ochotnika.
Mamy zatem opowieść o kimś, kto podejmuje się wędrówki do określonego miejsca i w określonym, ale jednak GŁUPIM celu. Na dodatek idzie do tego miejsca drogą wielce - mówiąc bardzo oględnie - okrężną. A jak już tam dochodzi, to okazuje się, że w tym miejscu i tak tego celu (wbrew plotkom) osiągnąć się nie da. I nie wiadomo, czy się cieszyć z tego, że się w końcu doszło do Pacanowa, czy biadać nad tym, że tam nikt kóz nie podkuwa. A może cieszyć się, że nikt kóz nie podkuwa, bo przecież to idiotyzm, żeby koza nosiła podkowy...
Spiętrzenie bezsensowności i paranoi.
Tyle że gdyby nie ten durny nieprawdziwy cel (pierwsza pomyłka), kozioł nie wyruszyłby do Pacanowa, gdzie i tak ten cel jest nieosiągalny, ale on o tym nie wie (druga pomyłka) i nie zabłądziłby do Chin, Ameryki i na księżyc (trzecia pomyłka), a tym samym zamiast zostać Najsłynniejszym Koziołkiem W Literaturze Dziecięcej, byłby całe życie anonimową kozą siedzącą na anonimowej rzyci w anonimowej wólce....
No to w końcu jak z tym Pacanowem?

Może jednak wieszcz miał rację: "w życiu nie ma nic oprócz życia". I nie o podkucie i Pacanów chodzi, ale o to wędrowanie właśnie? O to spiętrzenie bezsensownych paranoidalnych pomyłek, które daje "dokładną sumę niedokładnych danych"?

14.11.2008

wiedźmy i matołki

Kiedyś na skypie dałam sobie taki opis: "wiedźma do usług". Wywołałam tym sporo ciekawych reakcji. Większość uznała, że źle robię wymyślając sobie od wiedźm. A ja o takiej etymologicznej wiedźmie myślałam... o takiej, która "wie". Co to w baśniach występuje, rad udziela... Stara, mądra. Ale niektórych to i tak nie przekonało. "Jesteś księżniczką" mówili "a nie żadną wiedźmą."
No nie wiem, nie wiem. Bo oto znów rozmawiam z kimś o jego życiu, o jego uczuciach i jego obawach (nie ze mną oczywiście związanych). I staram się jakoś wesprzeć, dodać otuchy. No jak tak wiedźma zupełnie. I szczerze to robię: chcę, by ludzie, których darzę życzliwością, zdobywali swoje szczyty, budowali swoje szczęścia. Tylko tak między wierszami odzywa się cichutki głosik: "a ja? a co ze mną?"
Może jednak prawdziwa wiedźma nie powinna zadawać tego typu pytań.

Inna rzecz - jak się tak sobie dobrze przyjrzę - to może faktycznie "pretensji do wiedzenia wiele", że sparafrazuję wieszcza (... więc się na pretensjach kończy, a nie kończy się w kościele...). Gdzie mnie do wiedźmy? Do wiedzącej? Czy ja mam jakieś doświadczenie? Pasmo sukcesów? Czy ja mam jakieś nadmierne pokłady otuchy, by ją innym wlewać? Czy ja w ogóle coś o życiu wiem?
Ja przecież matołek jestem, a nie żadna wiedźma...
Ot taki:

"Rzekł do siebie: "Niech wprzód spyta,
Ten, co w drogę się wybiera!"
Więc z powagą wielką wkroczył
Do księgarni Gebethnera.
Tam go pięknie przywitali,
On zaś wszystkim podał łapę
I powiada: "Niech panowie
Jakąś mi pokażą mapę".
Gdy mu wszystko objaśnili,
Kozioł, ucieszony wielce,
Zapamiętał, że iść musi
W stronę, gdzie jest miasto Kielce.
Lecz gdy wyszedł na ulicę,
I gdy ujrzał ludzi mrowie,
Wszystko mu się poplątało
W jego biednej, koziej głowie..."

I w efekcie zamiast w pociąg jadący do Kielc, wsiadł w taki, który jechał do Zakopanego...
I to jest moja historia...
Więc niby jakim cudem matołek miałby być wiedźmą...

Czemu w takim razie życie nawiewa mi ludzi do wysłuchiwania, wspierania, wlewania otuchy?
Nie żebym się skarżyła, broń Boże! Nawiewa mi też takich, którzy wysłuchują, wspierają i wlewają... To nawet zrozumiałe, bo matołki bez takich ludzi daleko by nie zaszły. A już na pewno nie do Pacanowa.
Ale na odwrót? Czyżbym mogła komuś coś dać? Czy może tylko pycha mi takie myśli podsuwa?

A matołek jednak doszedł do Pacanowa. Co prawda nie podkuli go tam, bo okazało się, że to niezupełnie o to chodzi:
"Wtem się zbliża pan profesor
I tak mówi: - "Próżne żale!
W Pacanowie kóz nie kują,
Lecz się Kozy zwą kowale.
Jest tu kowal Maciej Koza,
Jan i Wojciech, dwaj bratowie,
Stąd na świecie powiadają:
Kują Kozy w Pacanowie"
Jęknął kozioł i tak płacze:
"Jakiż to Matołek ze mnie!
Tyle wycierpiałem trudów,
I to wszystko nadaremnie!"
Wtedy jeden stary człowiek
Dłoń na głowie mu położył
I rzekł: -"Po co ci odmiany?
Tak żyj, jak cię Pan Bóg stworzył."

No i chyba nic tu dodać... nic tu ująć...
Ale żeby na odpowiedzi na podstawowe egzystencjalne pytania znajdować w "Koziołku Matołku"....

4.11.2008

baśniowo

Marzenia małej dziewczynki o pięknej sukni, balu na królewskim dworze i o niekończącym się walcu (Czajkowski lub Szostakowicz. Ewentualnie Strauss) z najprzystojniejszym księciem świata. I o bezgranicznym zachwycie w oczach tego księcia.
Głupie, prawda? A może jednak nieprawda... Może wcale nie głupie. Albo jeszcze inaczej: może i głupie, ale tak autentyczne, że niemal tożsame z ową małą dziewczynką.
Bo te marzenia wielkie są. Niezmierne tak naprawdę. Nie ma takiego pałacu, takiej sukni (i takich pantofelków - bo nie dość że muszą być śliczne i wygodne do tańczenia, to na dodatek szklane!) i takiego księcia na ziemi. Tu, gdzie wszystko jest ograniczone i przemijające, niemożliwy jest bezbrzeżny zachwyt w cudzych oczach. Tu, gdzie wszystko jest śmiertelne, zawsze kiedyś wybije północ.
Więc może dopiero Tam, gdzie wieczyście trwa ten kwadrans przed dwunastą, będzie i bal i królewskie pałace i Książę z rozkochanym wzrokiem. I może właśnie o to chodzi w tych baśniowych marzeniach. O prawdę najprawdziwszą.
I tylko na jedno liczę, a nawet się tego domagam. Jak już Tam będę szła, to chóry niebieskie mają mi zagrać walca! Czajkowski i Szostakowicz. Ewentualnie Strauss.

3.11.2008

wypatrywanie

Z moich dzisiejszych komunikacyjnych zadumań (kręcących się oczywiście wokół mnie samej jak na egocentryczkę przystało) wynika, że może chodzi jeszcze o coś innego. Pustka jest wszak nieodłącznym elementem ludzkiej kondycji. Sensowniej byłoby ją oswoić, przytulić. Bo tylko ona towarzyszyć nam będzie do końca. Wierna samotność.
A w niej - w tej nicości - ślady nieuchwytne, które uchwycić trzeba. Żeby żyć.
Ślady wiecznej Obecności. Tyle, że ja ich ciągle nie widzę. Ciągle tylko pustka pustką zieje. Nie wiem, jak szukać. Jak wypatrywać. Czuję, że gdybym znalazła, gdyby nicość zaczęła układać się w Oblicze, to wszystko zaczęłoby wyglądać inaczej. I można by wtedy naprawdę własne życie - takie jakie jest - przytulić. Więc może kiedyś jakoś znajdę? I "powołanie do samotności" okaże się mieć sens?
Oby....

2.11.2008

kolej z Werony wciąż za drogo

I pewnie jeszcze zdrożeje, bo mamy wszak kryzys...

Co na to Tata?
Tato, zrozum: potrzebuję jakiejś odpowiedzi! Czego mam szukać? Czy pustka i ból to "moja dola", którą mam przyjąć bez szemrania i czekać na lepszy los po Tamtej stronie? Licząc na to, że czas szybko leci, więc wędrówka nie potrwa długo?
Czy mam jednak walczyć o pragnienia serca? I zostać siedemdziesięcioletnią staruszką "pełną nadziei", bo dla Boga nie ma nic niemożliwego?
A może te pragnienia są złe? Może te wszystkie "autorytety", które twierdzą inaczej, się mylą? Może zatem agere contra i na pustynię? Włosienica i brak higieny - czy tymi metodami można zwalczyć tęsknotę za bliskością?

A ta kolej z Werony to chyba na dodatek strajkuje....

21.10.2008

logiki ciąg dalszy

Rozmyślania o sobie samej i własnych przywarach tudzież ułomnościach dają takie rezultaty, jak ostatnio. Czasem jednak poprzez zasłonę egocentryzmu przedrze się coś tak ewidentnego, że nie sposób tego nie zauważyć. Wybije z samozapatrzenia i samoużalania. A takim czymś bywa jawny dowód cudzych przywar i ułomności. I faktycznie tak mi w tych ostatnich dniach owych dowodów obrodziło. A głównie dowodów na cudzą niestałość, niedojrzałość, niezdolność budowania relacji i ogólnie skłonność do rozmieniania się na drobne i skakania z kwiatka na kwiatek.
Nie rozumiem i nie potrafię zrozumieć. Jak można być z kimś blisko, bardzo blisko i to publicznie bardzo blisko, a potem się rozstać i w dwa, trzy tygodnie po rozstaniu zaczynać już być blisko z kimś nowym? Nie potrafię tego pojąć.
Nie rozumiem, jak można za kimś chodzić, "urabiać" go, podrywać i uwodzić, po czym nagle zainteresować się kimś innym i nawet nie mieć wyrzutów sumienia? Tego też pojąć nie umiem.
Tata powiedział: "Wydaj za mąż córkę, a dokonasz wielkiego dzieła,
ale daj ją mądremu mężowi" (Syr 7).
I tak sobie myślę, że może Tata jest bezradny, bo nie ma już nigdzie mądrych facetów?

17.10.2008

szukając logiki

Jeśli chcę być sprawiedliwa; szukać Prawdy, a nie dowodzić własnych prawd; obiektywnie popatrzeć na siebie i własne bycie z ludźmi w świetle tego, w co wierzę, to rozwiązanie moich egzystencjalnych problemów jest proste: sama sobie jestem winna. To fakt: nie pasuję. Nie umiem tworzyć realnych, solidnych więzi, wymagających przede wszystkim realnego spojrzenia na siebie i samoakceptacji.
Wszak człowiek by być Z kimś, musi najpierw sam BYĆ. Mieć własnego bycia mocną niezachwianą świadomość. Nie tylko świadomość faktu bycia, ale również świadomość natury i jakości swego bycia. Jak się tego nie ma, to się nie jest. Albo się jest na pół gwizdka. A takie półgwizdkowe bycie nie może z drugim byciem stworzyć wspólnego BYCIA Z.
I to jest o mnie opowieść. Opowieść o półgwizdku. Może i półgłówku przy okazji? Pytanie, czy to się da wyleczyć, już przerabiałam. Ponoć się daje. Na ogół. Ale chyba już i tak za późno, by owo leczenie przyniosło jakieś konkretne zmiany. Za późno. Przyjdzie się z półprzegwizdanym życiem borykać jeszcze lat ileś. Do wyczekanego końca...

15.10.2008

wszechniepasowanie

Nie pasuje. Nic do niczego. A przede wszystkim ja nie pasuję. Albo do mnie nie pasują. Ludzie, narracje, archetypy. Czy to pycha czuć się tak niepasująco? Pycha, nie pycha, ale takie poczucie boli. Boli gdzieś nawet poza łzami, głębiej niż łzy. Najbardziej w nim boli obawa, że tak już będzie na zawsze. Na lata. I choć czas szybko (czasem za szybko) upływa, jednak przewidywanie długich lat niepasowania pogłębia ból i rodzi lęk. Może ten lęk to wyraz niewiary. Może grzeszę obawą. Ale czy mam prawo wierzyć? Czy upieranie się przy optymizmie jest właściwą drogą? Może raczej świadczy o ignorowaniu rzeczywistości? Może brak realizmu jest większym grzechem jednak?

14.10.2008

zapis choroby

Wczorajszy wieczór w Teatrze Polonia zainspirował mnie, by wrócić do tematyki heroin rosyjskich romansów. Miałam okazję poznać piosenkę "Rebeka" i jej nieprawdopodobny tekst. Spośród rozlicznych zapisów chorób psycho-gynicznych, ten jest szczególnie przerażający. Trwający całe życie sen Rebeki, która kocha człowieka ujrzanego raz w życiu - za takie teksty powinno się odpowiadać przed sądem. To jest gorsze niż sprzedawanie wódki nieletnim. To niemal handel narkotykami.
A ponieważ jestem "na głodzie", ta tematyka odzywa się we mnie wielokrotnym echem.
W przeciwieństwie do tekściarza-dealera, Tata odpowiedział zupełnie inaczej na uświadomiony przeze mnie głód relacji.
Tego samego dnia, gdy pisałam posta o brakach, czytania mszalne mówiły o uczcie. A ojciec Kubiak na Freta wspomniał w kazaniu o "duchowej anoreksji". O tym, że umieramy z głodu siedząc przy uginającym się od potraw stole. A wystarczy tylko się do tego głodu przyznać i wyciągnąć rękę. Wystarczy prosić. Zgodzić się przyjmować zamiast ciągle chcieć tylko dawać.
Przyznaję się więc i wyciągam rękę. Czy coś w tę wyciągniętą dłoń wpadnie?
Tato?

12.10.2008

braki

Człowiek wybrakowany porusza się niezbornie. Jeśli braki są fizyczne, niezborność przyjmujemy do wiadomości bez zdziwienia. Trudniej pojąć związek między niezbornością ruchów innego rodzaju a brakami psychiczno-społecznymi, że się tak wyrażę.
Myślę o tym, że człowiek pozbawiony na przykład poczucia bezpieczeństwa wykonuje różne "ruchy" i podejmuje decyzje nacechowane niezbornością. Obserwuję to sama na sobie, jak dalece moje braki powodują moimi poczynaniami. Głód też jest skutkiem braku i jako taki wpływa na ludzkie postępowanie. Człowiek głodny (odczuwający brak jedzenia) nie postępuje tak jak człowiek syty. Robi co prawda to, co ma robić, ale wszystkiemu, co robi, towarzyszy podskórny głód. Można o nim zapomnieć, ale tylko do czasu. Nadejdzie moment, gdy głód weźmie górę i najpierw zacznie zakłócać, a w końcu uniemożliwi skutecznie robienie czegokolwiek.
Z brakiem relacji i z głodem miłości jest dokładnie tak samo jak z fizycznym wybrakowaniem i z niedożywieniem.
Nie sposób wówczas poruszać się i postępować w życiu mądrze, dojrzale i "zbornie". Co gorsza niezborność ruchów wywołana takim brakiem i takim głodem jest doprawdy irytująca. Nie potrafię sama u siebie jej zaakceptować. I wciąż się zastanawiam, co na to Tata? Czy zechce ułatwić mi "zborne" funkcjonowanie uzupełniając braki i sycąc głód? W jakikolwiek sposób? Czy zechce coś z tym zrobić?

6.10.2008

radar

Mam radar na donżuanów. Dziwaczna to przypadłość i nie wiem, jak się z niej leczyć. W praktyce działanie radaru polega na tym, że jeśli w polu widzenia trafi się donżuan, to natychmiast wpada mi w oko. Zanim jeszcze mój mózg zarejestruje, że właśnie z donżuanem mam do czynienia, podświadomy, instynktowny radar działa i kreuje mi - w sercu czy gdzieś tam - fałszywy hologram obiektu w najpiękniejszych barwach. W efekcie wyobraźnia - lub jakaś inna "władza duszy" odpowiedzialna za takie sztuczki - jest w stanie mi wmówić, że inkryminowany pan jest wrażliwy, delikatny i romantyczny naprawdę. Choć każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, dostrzeże natychmiast, że jest on wrażliwy, delikatny i romantyczny na pokaz. Ale jak widać tego rodzaju "na pokaz" trafia w jakiś czuły we mnie punkt i powoduje całkowity wyciek oleju z głowy. Jakby ktoś przyciskiem wyłączał mi rozsądek. Ostatecznie chyba na tym właśnie polega kobieciarstwo, prawda? Na umiejętności wyłączania rozsądku w kobietach. Zazdroszczę tym, które są na to odporne. Jak one to robią?

1.10.2008

było sobie Miasto

Miasto powstało i rosło. Przeżyło kilka sacchi i znów powstawało i rosło. Jest wielkie wzdłuż i wgłąb. A ludzie tam mówią wszystkimi narzeczami świata. Jest oczywiście brudne. A jeszcze brudniejsza jest rzeka, nad którą leży. Ale to jest Miasto Miast. Nie ma drugiego takiego. Archetyp Miasta po prostu.
Właśnie stamtąd wróciłam. Z lata prosto w jesień. Szarą i chłodną. Z nierzeczywistości i zupełnie odlotowej fantastyczności (której nie zdołał nawet zmniejszyć fakt, że w Mieście na każdym kroku próbują człowieka okraść) w codzienny konkret. W setki niecierpiących zwłoki spraw. W czas tak ciasny, że nie ma w nim chwili na nocne przesiadywanie na schodach hiszpańskich przy winie z kartonu; nie ma w nim chwili na zagapienia, zapatrzenia, zamarzenia.
Czas w Mieście płata figle. Wśród wszechobecnej aeternitas łatwo stracić rachubę własnych lat i poczuć się dużo młodziej. Niebezpiecznie młodo do utraty głowy. Albo dużo starzej. I jednocześnie nie mieć na nic czasu. Czas Miasta ma własny rytm, co łatwo było dostrzec na znakomitej większości zegarów, z których każdy zatrzymał się na innej godzinie. W Mieście nie da się żyć. To Miasto żyje w tobie. I za ciebie. Bierze cię w posiadanie i musisz do niego wrócić, nawet gdy nie wrzuciłeś monety do fontanny di trevi. Nie należy jednak sądzić, że w Mieście jest zawsze miło. Bynajmniej. Zresztą gdyby było zawsze miło, to nie chciałoby się tam wcale wracać. Miasto bywa wredne i parszywe. Najbardziej wredni i parszywi są mieszkańcy Miasta. Miasto utrudnia ci wszystko, co dotychczas wydawało się łatwe. Z drugiej jednak strony ułatwia rzeczy, które gdzie indziej są po prostu niemożliwe.
Piszę enigmatycznie? No pewnie! Kto chce wiedzieć więcej, niech się przejdzie samowtór po nocnych ulicach Miasta z tanim winem w ręku.

17.09.2008

wypadałoby

Wypadałoby wreszcie coś napisać. Bo ostatni wpis ciągle jest ostatnim i chyba mu się już być tym ostatnim znudziło. Co prawda w jego przypadku jest to również bycie pierwszym. Ale i to się znudzić może.
Ostatni, pierwszy. Koniec i początek. Jak mawiał mistrz Sapkowski: "coś się kończy, coś się zaczyna". Skończyły mi się Siedlce. Nie będzie już jazd busami z Ronda Wiatraczna. Nie będzie udawania historyka, którym nie jestem. Teraz zagnieżdżę się w lesie. Bielańskim. Czyli na tak zwanym "Uksfordzie", na wydziale humanistycznym, w instytucie polonistyki, na kierunku "kulturoznawstwo".
Ale przedtem: Rzym. Ostatnie chwile dogrzewania przed zimą.

Wśród różnych końców odnotowuję z pewną satysfakcją koniec ostatnich powikłań po przykrej dolegliwości zwanej fachowo amor furiosus. Natura przemogła chorobę.
Z pomocą homeopatii. Nigdy nie wierzyłam w tę metodę, ale tym razem, na tę chorobę akurat okazała się całkiem skuteczna. Czytelnikom przypomnę, że zasadą homeopatii jest: "co zaszkodziło, to też pomoże". Czasem działa, mówię Wam!
A poza tym w ostatnich dniach zajmowałam się ankietowaniem wśród krewnych i znajomych królika na temat podrywania i czucia się podrywanym/ną. Zadziwiająca jednomyślność znakomitej większości respondentów wprawiła mnie zaiste w dobry humor.
I na tym poprzestanę na razie. Następny wpis może już z Italii.

7.09.2008

wrzesień

Pora kończyć te miłosno-powieściowe wątki jako prowadzące donikąd. Tata jak widać czuwa nade mną na serio i ratuje mnie przed niszczącymi relacjami. Pora popatrzeć na własną historię pozytywnie jako na sensowną narrację. Pora uwierzyć, że skoro ratuje i chroni, to wynika to z Jego wobec mnie życzliwości i troski. A skoro się troszczył dotąd, troszczyć się będzie nadal i wyprowadzi z ciemnej doliny auto-niechęci i auto-destrukcji.
Życie jest większe i bardziej niesamowite od powieści (a już zwłaszcza od dziewiętnastowiecznych romansideł). Dzieją się w nim sprawy naprawdę ważne i doniosłe, sprawy o wymiarze wiecznym i transcendentnym. W ich obliczu te śmieszne opowiastki o chorych i nieszczęśliwych zakochaniach, o koślawych i kłamliwych relacjach wyglądają dość groteskowo. Najwyższa pora wyjść z zakurzonych kulis wewnętrznego teatrzyku w prawdziwy świat.

6.09.2008

JESZCZE O MIŁOŚCI ROMANTYCZNEJ

Kontynuując rozważania o typowych narracjach i o cechach gatunkowych dziewiętnastowiecznych romansów dochodzę do wniosku, że najważniejsze w powieściowych miłościach jest to, iż są nieszczęśliwe. Porządna romantyczna miłość szczęśliwa być nie może. Miłość szczęśliwa jest nudna i kołtuńska. W dawnych romansach niezbędnym składnikiem narracji jest więc jakaś siła, która uniemożliwia miłości przejście w stan szczęśliwy i w ten sposób utrzymuje ją w stanie romantycznym. Albo oboje kochanków kocha się nawzajem na ślepo i na zabój, a na przykład źli rodzice stają na przeszkodzie ich miłości (stąd się pewnie wzięło uwielbienie romantyków dla Szekspira), albo tylko jedno z nich kocha do szaleństwa, a drugie to uczucie odrzuca.
Czy to z jakiegoś nadmiernego rozczytania w literaturze romantycznej bierze się u mnie to, że permanentnie zakochuję się w facetach, którzy mnie kochać nie mogą, nie będą i nie chcą? Czyżbym szóstym zmysłem wyczuwała w nich jakiś rodzaj niechęci do mnie, który sprawia, że taki właśnie facet (jako znakomity kandydat do odegrania roli w kolejnej romantycznej i ex definitione nieszczęśliwej miłości) staje się automatycznie obiektem moich westchnień? Nie muszę dodawać, że im więcej wzdycham, tym bardziej delikwent się oddala i z czasem cała narracja zaczyna przypominać Sen Nocy Letniej z nieszczęśliwymi kochankami goniącymi obiekty swych nieodwzajemnionych uczuć. Szkoda, że nie umiem pisać powieści.... Choć z drugiej strony w dzisiejszych czasach modny jest stereotyp holiłudzki z obowiązkowym happy-endem, a nie model romantyczny. Czy to kolejny dowód na to, że nie pasuję do mojej epoki?

1.09.2008

rosyjski romans part two

Rozmawiam sobie z Samprasaraną o zakochiwaniu się na ślepo i na zabój.
Wielce ciekawy temat. Głównie w perspektywie mojej własnej introspekcji. O ile bowiem żywię dość solidne przekonanie, że zakochiwanie się na zabój jest .... zabójcze właśnie, o tyle zaczynam sama siebie podejrzewać, że ja to chyba inaczej nie potrafię.
Z uporem godnym lepszej sprawy zakochuję się na ślepo, na zabój i na dodatek nieszczęśliwie. I jakoś wyrozumowany ideał spokojnego rozsądnego zakochania w porządnym człowieku, który będzie potrafił na moje uczucia odpowiedzieć odpowiedzialnie, jest i - jak przeczuwam - pozostanie dla mnie niedościgły.
Święta Tereska miała taką tezę na temat własnego powołania. Twierdziła, że z jej uczuciowością spaliłaby się w ludzkiej miłości jak ćma w płomieniu lampy. Że nie umiałaby "zarządzać" tym uczuciem roztropnie. Czyżby ona też była z gatunku "heroin rosyjskich romansów" ?? Najwyraźniej!
Dla Tereski odkrycie to stanowiło potwierdzenie jej własnej drogi życiowej: Bóg zaprosił ją do życia dla Miłości po to właśnie, by nie zginęła w ogniu ludzkiego, niedoskonałego kochania. Z pewnością oceniała słusznie, bo też droga ta zaprowadziła ją do świętości.
Ale to była ona a ja nie jestem nią. Bycie typem heroiny rosyjskich romansów wcale nie jest dla mnie potwierdzeniem, że powinnam szukać szczęścia w zakonie. Wręcz przeciwnie.
Tak sobie jednak myślę, że te moje nieszczęśliwe zakochania na ślepo i na zabój to jakieś prawo narratologiczne: zgodnie ze wszystkimi regułami gatunku heroina rosyjskiego romansu dziewiętnastowiecznego nie może się zakochać szczęśliwie. Po prostu nie może. Nie może też dożyć późnej starości. Powinna umrzeć młodo i na suchoty, a niewdzięczny kochanek powinien przy jej łożu śmierci odkryć, że kochał ją wszak do szaleństwa, ale sam tego nie wiedział. A wszystkiemu powinien towarzyszyć wzruszający podkład muzyczny z przewagą wiolonczeli.
Niestety, nie znam żadnych wiolonczelistów. A to pech :(

30.08.2008

rosyjski romans

Zbiór opowiadań Czechowa stał na półce. Od lat. Czemu akurat dziś go wzięłam do ręki? Co mnie podkusiło - nie wiem. Ale już w połowie książki doszłam do wstydliwego wniosku, że jestem typem bohaterki dziewiętnastowiecznych romansów. I to na dodatek rosyjskich!
Może właśnie dlatego tak mnie wkurzała Natasza Rostow, że o Kareninie już nie wspomnę. Czyżbym przeczuwała w tych kobietach siebie? Uzależnienie emocjonalne, które wiąże je do kochanka z siłą, jakiej nic się nie oprze - to tak żałosne i tak głupie. Kobiety niewolnice zapominające o wszystkim, w całości oddane mężczyźnie, który na to nie zasługuje. Bo żadna wszak istota ludzka nie ma takich praw nad drugą ludzką istotą. Takie prawo ma tylko Bóg, a i On z niego nie korzysta.
Ciekawe, że te Natasze i te Kareniny zawsze pogrążają się w mężczyznach niedojrzałych, nieodpowiedzialnych i ekstremalnie wręcz egoistycznych. Oczywiście psychologia dawno już odnotowała ten mechanizm. Ale nawet gdyby trafiały na facetów, których dojrzałość, odpowiedzialność i egoizm nie odstają od średniej krajowej - takich zwyczajnych sobie, nieszczególnie złych facetów - niewolnicze oddanie tych kobiet uczyni łajdakiem każdego mężczyznę. No bo jak tu nie korzystać z praw Pana, kiedy ktoś się tak dalece zapomina w swej uległości?
Nieprzyjemna jest myśl, że może mam coś z tych rosyjskich ofiar miłości; że byle palant (jak jakiś Anatol czy inny Wroński) mógłby mnie właściwie uwieść w rekordowym tempie. A może właśnie żaden palant nie próbuje, bo nawet palanta zniechęci poprzeczka umieszczona zbyt nisko?
Nie, nie przesadzajmy. Nie ma tak nisko umieszczonej poprzeczki, żeby się jakiś leniwy palant na nią nie połasił. Choćby z nudów, choćby po to, by się rozerwać przez godzinkę. Ludzie z nudów przecież nawet "Metro" czytają! Więc nie przesadzajmy....
Tak naprawdę to myślę, że Bóg mnie chroni przed palantami. Między innymi przez to, że dał mi żyć pod koniec XX wieku, a nie w dziewiętnastowiecznej Rosji. I chwała Mu za to!

29.08.2008

deszczowy piątek

Rozmowy, rozmowy, rozmowy.
W realu, na gadzie, na skypie. Dłuższe i krótsze, wesołe i przykre. Czasem trudne.
Porozumienia i nieporozumienia.
Ale nawet te ostatnie mają jakiś głębszy sens. Kiedy nagle się okazuje, że jednak się nie dogadujemy. Że mówiąc w tym samym języku o tym samym i używając tych samych słów na opisanie tej samej sytuacji rozumiemy i czujemy coś innego. Bo każde z nas zapatrzone jest we własny ból. Jałowość takiego dzielenia się jest frustrująca. Żenująca. Irytująca. Przykra.
Bo przecież się otwieram - wydawałoby się - do dna. Ujawniam sprawy niełatwe, nawet wstydliwe i bolesne. Ujawniam, bo nie mogę ich już w sobie pomieścić, taić, ukrywać.
Po co zresztą taić? Po co stroić miny, unosić się honorem, odgrywać jakiś teatr? Jest, jak jest i lepiej o tym mówić. Zwłaszcza komuś, do kogo się ma zaufanie.
Ujawniam zatem i liczę, że będę zrozumiana. Że zaufanie nie zawiedzie, że będzie można wchodzić w głębsze jeszcze porozumienie.
A tu - nic z tego. Bo opowiadając o własnym bólu trafiam w ból cudzy. Reakcją jest zamknięcie, po czym wysłuchuję grzecznie i pokornie wymówek i pouczeń. Niezbyt to miłe, ale o dziwo humorystyczne!
Widzę w tym rękę Taty. Z czułością i wyrozumiałością pokazuje mi granice ludzkiego porozumienia. Mój ruch teraz: czy zechcę to uznać?
Tak, Tato. Uznaję. Uznaję naszą ludzką kruchość i ograniczoność. I to, że nigdy nikt nie pojmie mnie do dna. Że są obszary samotności zarezerwowane tylko dla Ciebie. Żaden człowiek tam nie dotrze, bo żaden nie ma tyle siły, odwagi i miłości.

20.08.2008

Z MAKUSZYŃSKIEGO

Dziś nie będzie nic ode mnie. Dziś przemówi o łzach Kornel Makuszyński, którego cudowne książki wyciskają tyle łez rzewnych, serdecznych i ciepłych...
"W tej chwili księżyc ucałował jej głowinę, bo musiał iść dalej. Ona patrzyła za nim jak ktoś, co stoi na brzegu wielkiego morza i żegna spojrzeniem srebrną łódź, co pod żaglem białej chmury płynie na kraniec świata. Ale ten, co odpływa, zostawił jej srebrną okruszynę mądrości o ludzkiej tęsknoci za tym, co jest piękne i mieszka na wysokościach, i zostawił jej duże srebrne łzy, szczęśliwe, dobre łzy, co ciężko spływają jej po twarzy. Nikt nie wie, gdzie jest źródło takich łez."

19.08.2008

ILUZORYCZNY POSTĘP I SAMOOSZUKIWANIE

Przychodzą chwile, gdy można popatrzeć w tył i zobaczyć całą serię deja vu. Różnych okoliczności, w których popełniło się głupie błędy, dokonało głupich wyborów i zmarnowało na nieprawdziwe historie dużo serdecznej energii. Okoliczności rzeczywiście były różne. Czasem tak różne, że w danym momencie wydawało się, że całkiem inne. I wydawało się, że "nie; tym razem wybieram słusznie; to w niczym nie przypomina tamtej pomyłki sprzed lat". A jednak różnice są pozorne. Nic się nie zmienia. Błędy w kółko te same i te same potem łzy.
A przecież czasem, no kurczę, wrażenie zmian jest tak silne. I nawet ludzie wokoło mówią: "zmienia się". A potem przebudzenie. I żadnych zmian. I życie w martwym punkcie.
Skąd ta zdolność do samooszukiwania? Czy z obawy przed prawdą? Prawdą, że nic nie mogę, że nikogo nie zbawię, że nie pomogę ani innym ani sobie? Czy trzeba również w tym osiągnąć dno i z dna zawyć o ratunek? Ale przecież wydawało mi się, że coś z tego już było... A może osiąganie dna i wołanie o ratunek to kolejna seria deja vu? Która się dopiero po tamtej stronie skończy?

16.08.2008

Byliśmy w Sokołowie, by świętować zaległe już nieco urodziny Gochy. Jubilatka dostała naszą zapałczaną twórczość i nie miała w zasadzie żadnych trudności z odgadnięciem, że tę "wielką megalomańską wieżę" na brzegu makiety postawiłam ja. Trzeba mi nad tym pomyśleć, bo megalomanii nie lubię. Siebie też za bardzo nie lubię z kilku powodów. Jeśli mam do tego dodać jeszcze megalomanię, to mi już chyba żadna terapia nie pomoże i znienawidzę siebie na dobre. Sokołowski piątek minął mi w towarzystwie dwóch uroczych par. Cieszyć się należy, że się ludzie tak pięknie dobierają i życzymy im żeby to piękno trwało, bo jest dobre.
Gorzej z szukaniem piękna we własnym życiu. No i z tym, że już zupełnie nie wiadomo, kogo winić za jego brak. Jakoś nie mam serca, by winić Tatę, bo przecież tyle wysiłku włożyłam i nadal wkładam w to, by wierzyć, że On mi dobrze życzy. A może nie ma sensu szukać winnych. Po prostu czasem "tak się życie układa". Bezosobowo.
Zwrócono mi uwagę, że ostatnio znów wpadłam w kanał zbędnego rozdyskutowania. No fakt. To objaw "starego człowieka". Z braku bodźców tektonika serca nie daje o sobie znać żadnymi wstrząsami i znów zaczynam zastygać. Z braku sytuacji lakrymogennych robię się wysuszona, a objawem tego jest ucieczka w wirtualne polemiki. Z tego wniosek, że muszę sobie znów popłakać.... najprościej to zrobić czytając Makuszyńskiego :) Na przykład:

"Serce można znaleźć wszędzie. Serca ludzkie kwitną jak bezpańskie kwiaty na łąkach. Miłość ludzka unosi się w powietrzu. Przyjaźń prosi słodkim głosem, by ją wziąć i przycisnąć do piersi. Musi jednak to być zamiana uczciwa: serce za serce, miłość za miłość, przyjaźń za przyjaźń."

12.08.2008

Ja tu sobie gadu-gadu o KARDIOSEJSMICE, a na wschodzie zaczęła się wojna. Przyznam, że patrzę na nią z dużym niepokojem. Każde wydarzenie, które dowodzi siły Rosji, wywołuje u mnie lęk. Nie wierzę Rosji jak psu. Nigdy. Cała historia tego kraju pokazuje, że był jest i zawsze będzie imperialistyczny. Jedyna szansa dla Azji i Europy wschodniej to słaba Rosja. Ilekroć Rosja rośnie w siłę, należy zacząć się bać. Dziś Gruzja, a kiedy przyjdzie kolej na "Priwislińskij Kraj"?
No i to wszystko jeszcze z olimpiadą w tle. I w Chinach.
Świat potępia i śle noty dyplomatyczne. Ale nie ROBI nic. Cały świat jest bezsilny wobec rosyjskiej i chińskiej ANTYDEMOKRACJI. Bo przecież Chiny to nie tylko problem Tybetu. To problem systematycznego gwałcenia elementarnych praw człowieka.
Kraj o największej powierzchni i kraj o największym zaludnieniu kpią sobie jawnie ze wszystkich naszych demokratycznych wielkich słówek.
Czy to nie jest najlepszy dowód słabości demokracji? My tu sobie monarchię i feudalizm uważamy za mity przeszłości, ale tak naprawdę to właśnie absolutyzm i feudalizm (w ciekawym połączeniu) ewidentnie kładą naszą demokrację na łopatki!
Co będzie dalej?
Patrząc na Putina tracę z oczu prawdę, że to Tata jest Panem Historii. Najwyższy czas się nawracać!

6.08.2008

No i nadeszła środa. Jak zwykle po wtorku. Niebo zaciągnęło się malowniczymi chmurami i trochę zapominam już o lecie. Wczoraj w "Orsay" widziałam fajne kurteczki, takie cieplejsze, i poważnie zastanawiałam się nad kupnem jednej w kolorze ceglastym. Grawitacja rejonów kurtek i płaszczy jest odwrotnie proporcjonalna do temperatury. Banalne odkrycie, prawda?
A przecież mamy sierpień i tłumy pielgrzymów wędrują na Jasną Górę. Mokną i marzną biedacy. Choć pamiętam, że jako dziecko zdecydowanie wolałam na pielgrzymce deszcz niż upał. Zwłaszcza gdy się przechodziło przez pustynny odcinek od Nowego Miasta do Różanny (Różannej?). Ci, którzy wyszli dziś, będą tamtędy szli pojutrze.
Ja tymczasem dostałam radę, by z prostotą pytać Tatę: "co chcesz, bym zrobiła?". Pytam więc. Co chcesz, bym zrobiła, Tato? Kim chcesz, bym była? Czym chcesz, bym wypełniła moje życie? Ta kłoda drewna, która przede mną leży, czym ma się stać? Mam pytać i czekać na odpowiedź. I pytać i czekać. Spróbuję.
A kolejne dnie płyną sobie niby to leniwie. Jakby się nigdzie nie spieszyły, wolniutko. Ale to pozory, bo wystarczy na moment spuścić je z oka, a one już znikają za horyzontem i czasu robi się mało, oj mało, a tłumaczenie książki o czytaniu rękopisów leży odłogiem i sumienie zaczyna mnie gryźć. Ale to dobre gryzienie. Doskonale mi znane i wiem, jak sobie z nim poradzić. Czuję, że znów znalazłam się w oswojonym świecie, gdzie każda reakcja mojego organizmu jest łatwa do kontrolowania. Z pamięci trochę odchodzą dni totalnego zamętu. Powoli wraca jakiś spokój. Trzeba się nim nasycić, nacieszyć, wykorzystać go maksymalnie (głównie do tego, by jednak posunąć naprzód tłumaczenie), bo już niedługo spokój pryśnie, gdy zamęt znów powróci. A może tym razem nie? Może uda mi się tak serdecznie ów spokój ogarnąć, wchłonąć w siebie, że żadne zewnętrzne zmiany konfiguracji, żadne powroty, nie zdołają już nim wstrząsnąć?
Nie wiem, czy mogę na to liczyć. Tak naprawdę nie wiem nawet, czy powinnam do tego dążyć, patrząc na całkiem pozytywne owoce dotychczasowych wstrząsów.
Myślę, że to też - tektonikę mojego serca - muszę powierzyć Tacie. Jeśli chce, by kolejne trzęsienia prowadziły do odsłaniania się nowych warstw kardiologicznych, niech tak będzie. Wiem na pewno, że to, czego Tata nie chce, to kolejna epoka lodowcowa. I chwała Mu za to.

2.08.2008

"Czy to już pora umierać?" zapytuje zaprzyjaźniona Blogini.
Mnie też to pytanie nurtuje, zwłaszcza gdy na ślubie (a śpiewałam dziś na jednym) słyszę słowa: "nie opuszczę Cię aż do śmierci". Miłość i śmierć się splatają w jednym obrzędzie.
A ja niekiedy naprawdę tęsknię za tą chwilą, kiedy nadejdzie kres spragnionego osamotnienia.
Kiedy jawa przestanie tak strasznie boleć.
Wtedy ze łzami będę mogła wtulić się w ramiona Taty rzeczywiście a nie tylko przez wiarę.
Dzień dobry, Tato.
Po pierwszej od pewnego czasu nocy spędzonej we własnym łóżku - które niedługo zresztą nie będzie już moim - i ze świadomością, że jeszcze trochę kolejnych nocy tu spędzę, witam się z Tobą porannie. Towarzyszy temu witaniu zwykły poranny smuteczek, który okazuje się nieodłącznym towarzyszem. Ilekroć przychodzi mi wyjść ze snu - który, nawet jeśli niezbyt przyjemny, ma jednak oniryczną nierealność - i przejść do jawy, która w najlepszych nawet okolicznościach boli, smuteczek jest już pod ręką. Gotów wraz ze mną przeżywać tę jawę i zaproponować mi, gdy będzie bolało za bardzo, łzy jako pigułki przeciwbólowe.
Odkąd rozmawiam z Tatą coś w moim życiu jest inaczej. Niby nic się nie zmieniło, wciąż ta sama sceneria do tej samej gorzkiej groteski, ale jednak inaczej. Przede wszystkim dlatego, że mam się u kogo wypłakać. Tak się skulić i łkać pamiętając, że Tata przytula. To jest zupełna nowość.
Dziś przede mną napięty program dnia i duże szanse, że nie raz sięgnę po moje pigułki przeciwbólowe. Jak to dobrze Tato, że dałeś nam łzy!

26.07.2008

SOBOTA

Liczni pasterze zniszczyli moją winnicę,

stratowali moją posiadłość.

Obrocili moje ulubione pole

w dzikie pustkowie.

Zamienili je na pole pełne żałoby

odludzie - jest wobec Mnie pustynią.


Tak, Tato: byłam wobec Ciebie pustynią. Cała woda uciekła gdzieś bardzo głęboko, bo ci, co mieli mnie "uprawiać", czyli dać mi "kulturę", okazali się nieudolni i nieświadomi. Nie było to ich winą, tak jak nie było winą ich "pasterzy", że oni sami stali się pustynią. Tak wyglądają nasze grzechy przekazywane z pokolenia na pokolenia. Nie ma końca tym żałosnym uwarunkowaniom, które więżą nas w schematach myślenia "starych ludzi" i są tym, co najbardziej zamyka nas na Ciebie. Kolejne generacje powtarzają bezmyślnie te mechanizmy grzechu, a Twój nieprzyjaciel zaciera ręce. Nie dlatego, że mordujemy, gwałcimy, podpalamy. Ale dlatego, że na śmierć głodzimy nasze własne serca i nie pozwalamy Ci, byś nam pomógł.

Ale oto na pustyni pojawia się wilgoć. Z głębi ziemi woda wypływa strumieniami łez. Bo:


...

Wtedy nastąpi okres ucisku,

jakiego nie było, odkąd narody powstały,

aż do chwili obecnej.

W tym czasie naród twój dostąpi zbawienia,

każdy, kto się okaże zapisany w księdze.

Wielu zaś, co posnęli

w prochu ziemi, zbudzi się


Studnie artezyjskie kopie się głęboko i żelazo musi rozrywać kolejne warstwy ziemi. Ucisk, jakiego nie było, to wstęp do przebudzenia. Dzięki Tato, że wciąż o mnie walczysz. Ze mną.

PIĄTEK

Gdzie jestem? Najwyższy czas odpowiedzieć na to pytanie. Otóż jestem w zabitej dechami podwarszawskiej dziurze. Najbliższy sklep oddalony jest o jakieś trzy kilometry, najbliższy przystanek komunikacji o jakieś siedem. Zostałam tu zaproszona na rekolekcje, które zupełnie mnie nie dotyczą. Przyjechałam, by służyć jako tłumacz dla dwóch francuskich uczestniczek tego turnusu. Przyjechałam, bo nie umiałam odmówić. A przecież nie tędy wiedzie moja droga. Przepraszam Cię, Tato, za ten kolejny przejaw "niewyprostowania". A w zasadzie to siebie powinnam za to przeprosić, bo nie Tobie, a sobie wyrządzam tym szkodę.

Coś jednak i w tej szkodzie można zyskać. W czasie posiłków czytają tu książkę o św. Józefie. Mój ulubiony święty! Od czasu, gdy przeczytałam genialny wierszyk Andrzeja Bursy zaczynający się od słów:

Ze wszystkich świętych katolickich

najbardziej lubię świętego Józefa.

Bo to nie był żaden masochista

ani inny zboczeniec,

tylko fachowiec: zawsze z tą siekierą...

Od czasu, gdy przeczytałam ten wiersz, zaczęłam się naprawdę zaprzyjaźniać z Józefem, którego życie było proste jak gwóźdź i młotek. I bezpretensjonalne. Nie stworzył żadnego systemu, żadnej tak zwanej "duchowości". Po prostu był wierny i robił, co do niego należało. Dziś w ramach tej uroczej lektury usłyszałam o nim ciekawe zdanie. Ktoś ponoć kiedyś powiedział, że Józef, nawet gdy adorował Jezusa w stajence, myślał o tym, jak załatać dziurawy dach. Po prostu fachowiec. Fachowiec od ciesiołki lub stolarki. Jakoś do końca nie wiadomo: jeśli był cieślą, parał się grubszą robotą, solidną i wytrzymałą, jeśli stolarzem - musiał być finezyjny i mieć poczucie piękna. Gdyby tak życie wziąć w ręce, jak cieśla lub stolarz bierze kawał drewna. Robota czeka, trzeba zakasać rękawy i zaczynać w imię Boże. A moje życie to wciąż nietknięty pniak. Stoję nad nim latami, bo wciąż boję się porządnie zamachnąć siekierą. Wciąż myślę, że coś spartaczę i Tata się obrazi. A wygląda na to, że najgorsze to właśnie nic nie robić. Jeśli coś obraża Tatę, to nie to, że stół wyjdzie koślawy, ale to, że wciąż zamiast stołu jest tylko surowa kłoda.

CZWARTEK

Myślę o "małej drodze" świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. I myślę, że ona nie jest dla mnie. A w każdym razie, w takiej wersji, jaką rozumiałam i jaką mi podawano, nie jest dla mnie. Bycie dzieckiem w znaczeniu "dziecko - potomek" o.k. Ale bycie dzieckiem w znaczeniu "dziecko - osoba niedorosła", nie.

Nie jestem specjalistką od św. Tereski. Być może - gdyby wejść w jej doświadczenia głębiej - to "dziecięctwo", o którym pisze, ma jakiś inny wymiar. Niemniej obraz jej duchowości, który stawiano mi przed oczami, polegał na jakimś niezdrowym infantylizmie.

Wiem, że Tata chce mojej dorosłości. Dziecko jest jakby człowiekiem in potentia. Nie urzeczywistniającym jeszcze tego wszystkiego, co nosi w sobie "w zarodku". Dziecko potrzebuje chodzić za rączkę i nie myśli samodzielnie. Tata chce, żebym dorosła, żebym przynosiła owoc, żebym się nie bała chodzić sama i sama myśleć. Nawet gdyby samomyślenie miało mnie doprowadzić do samowoli i samozagłady. On podejmuje to ryzyko i chce, bym ja też je podjęła. Bo tylko ten odnosi zwycięstwo, kto walczy. A kunktatorom niesława.

Dziś w Ewangelii było o mnie, bo otwartymi oczami nie widziałam, otwartymi uszami nie słyszałam i nie mogłam się nawrócić, by Bóg mnie uzdrowił. Te słowa mówił do Żydów Izajasz. Te same słowa powiedział do nich Jezus. Do pobożnych Żydow, którzy wypełniali Prawo i wypatrywali Mesjasza tak, że Go nie poznali, gdy przyszedł. Czy słusznie mi się wydaje, Tato, że chcesz, bym przestała wreszcie być pobożna, a zrobiła się prawdziwa? Nawet jeśli prawdziwa w moim przypadku, to znaczy bezczelna?


Bo to ja jestem tą niesubordynowaną dziewczynką, która wlazła na dach garażu i podarła rajstopki. Ale nie miała już na tyle odwagi, by zwyczajnie się przyznać. By napyskować. Śmiało powiedzieć: "i co mi możecie zrobić?!" Bo myślała, że mogą. Porzucić, zostawić, odepchnąć. Kiedy ta dziewczynka tak bojąca się zostawienia zaczęła się dostosowywać? "Radzić" sobie sama zupełnie sobie nie radząc?

Jest w tym jakiś paradoks. To właśnie konieczność "radzenia sobie", to właśnie poczucie osamotnienia sprawiło, że przestałam się normalnie rozwijać. Rozwijałam się pozornie na zewnątrz, zdobywając kolejne "szczyty" zaradności. A głęboko w sercu tkwiłam w martwym punkcie. Tam wciąż byłam trzyletnią dziewczynką pozostawioną zupełnie niespodziewanie na szpitalnym korytarzu. Tata chce, bym zaczęła sobie radzić naprawdę. Bym osiągnęła samodzielność gdzieś głęboko w sercu. I chyba chcę Go posłuchać. Zaufać.

ŚRODA

Lotnisko. Odprawa za pół godziny. Miałam nadzieję, że zabiję nadmiar czasu podłączając się do netu. Niestety, tutejsze hotspoty, choć podpisane "a votre disposition" nie są darmowe. Trzeba mieć abonament w telefonii komórkowej. No tak. Czego się spodziewałam po Francuzach? Samolot ma odlecieć o czasie. Tak informują nas napisy na elektronicznych tablicach. Dla mnie w praktyce oznacza to, że nikt nie pomoże mi taszczyć bagaży. Mam za swoje: było nie brać tylu ciuchów do tego miasta. Rozważania na temat zapachów powracają, gdyż Issey Miyake wydał nową sezonową odmianę swojej słynnej Eau. Przepiękny zapach, ale niestety tylko w wersji "wody letniej", a więc niezbyt trwały. No i znów nie zdecydowałam się na żadne perfumy. I niech tak zostanie. Siedzę więc na lotnisku i dziwuję się ludziom, którzy już się ustawili w kolejkę, choć bramka jeszcze zamknięta, a każdy przecież i tak ma już bilet i miejsce. Właśnie jakaś pani koło mnie zwróciła się do stojącego w ogonku współpasażera ze słowami: "Panie Andrzeju, Pan trzyma dla mnie kolejkę." Oto kolejny dowód, jak bardzo my Polacy mamy mentalność kolejkową. Jak ustawi się trzech gości, to natychmiast cały tłum odczuwa palącą potrzebę ustawienia się za nimi. Czuję że sama muszę walczyć z jakąś wyższą i irracjonalną siłą, która wypycha mnie z krzesła, by też się ustawić. Co chwila sobie powtarzam, że wygodniej jest siedzieć niż stać i że wchodząc jako ostatnia do samolotu nastoję się najmniej z nich wszystkich. Miejsce mam przy oknie i jak tam wejdę, to dwie osoby będą musiały wstawać, żeby mnie przepuszczać. No to sobie wstaną. A ja sobie tymczasem posiedzę. W podręcznym bagażu topi mi się czekolada. Nie mam nic do czytania. W domu będę późno, a jutro z samego rana trzeba wyruszać dalej. A jeszcze przecież trzeba będzie zamieścić ten tekst na blogu.

A propos bloga i jego przydatności, to dziś z lektury "Lacrimis scripta" oraz "Myśli zakurzonych" dowiedziałam się, że Samprasarana wróciła z wykopków. Wielce mnie to cieszy, choć zobaczę ją dopiero w sierpniu. Ale to w sumie niedługo.

Oczywiście, moja droga Zmiano-Z-Półsamogłoski-W-Samogłoskę, że "ta" Ci wybacza. W ogóle, to ja Ci niczego nie mam za złe. Wiesz przecież, że mam do Ciebie słabość i wybaczyłabym Ci wszystko.

Ja tu sobie piszę w najlepsze, a atmosfera tymczasowości w kolejce się wzmaga. Mamy niby startować za 20 minut, a jeszcze nie zaczęli wpuszczać. Temperatura rośnie, czekolada topnieje, a ja się w duchu modlę do Taty, by opóźnił wylot. Zdarza mi się to w moim podróżniczym życiu po raz pierwszy. Hmmmm gdybym teraz gdzieś się zadekowała, to zważywszy, że jestem po odprawie bagażu, samolot raczej by beze mnie nie odleciał. Pytanie, czy chcę ryzykować, że polscy kolejkowicze rozerwą mnie na strzępy, jeśli spowoduję opóźnienie wylotu. Wydaje mi się, Tato, że jeszcze nie jestem na tyle "wyprostowana", by móc wykręcić taki numer.

No i co ja będę robić w tym samolocie? Może by się tak pomodlić? Dla odmiany? W końcu tam wysoko można sobie wyobrażać, że jest się bliżej Taty, że myśli lepiej się niosą po chmurach.

No a tymczasem mogę sobie pisać. Właśnie się okazało, że samolot, który stał za szybą, to nie był nasz. Nasz dopiero teraz przyleciał z Polski. Kolejne minuty zeszły nam na obserwowaniu wychodzących zeń pasażerów. Kolejkowicze próbują wzrokiem zaczarować rzeczywistość, by przyspieszyć bieg spraw. Nie dziwię się: pewnie ich już nogi bolą od stania w tej kolejce. A mogliby siedzieć. Trochę dalej od bramki jest pełno wolnych miejsc. Ale żaden prawdziwy kolejkowicz nie opuści swojej wywalczonej pozycji. Ja w przeciwieństwie do reszty pasażerów próbuję zaczarować rzeczywistość w odwrotną stronę, ale jestem sama przeciw tylu bolącym nogom.

No dobra. Powoli zbliżam się do końca tego tekstu. Zaczęli nas wpuszczać, spóźnienie mamy za małe jak na mój gust, a kiedy przepłynie kolejka, będę musiała zamknąć laptopa i skierować się do samolotu.

22.07.2008

jako że...

... się poczułam poniekąd wywołana do tablicy, to się niniejszym melduję ze sprostowaniem, albowiem Jej Wysokość Królowa Szwecji (nie pokręciłam państw?) ma rację - blog miał być nasz wspólny, a tymczasem mnie się było go zaniedbało - może ze względu na to, że ostatnio słabo swoje sny pamiętam, ale chyba jednak głównie dlatego, że jej pisanie nie potrzebuje przerywników w postaci moich bazgrołów - za każdym razem tak się zaczytywałam, że nic już dodać nie byłam w stanie od siebie poza: "ta to ma pisane".
bo ma :)

czy w takim razie "ta" mi wybaczy dotychczasowe milczenie? ;-)

21.07.2008

autotelicznie

Autotelicznie czyli "samocelująco" postanowiłam napisać bloga o blogu. No bo może najwyższy czas się zastanowić, po co ja to robię? Kiedy zakładałyśmy z Samprasaraną tego bloga, myślałyśmy głównie o tym, by sobie wzajemnie opowiadać tutaj nasze najbardziej odjechane sny. Ale nic z tego nie wyszło. Samprasarana w ogóle się tu nie pojawia (z wyjątkiem jednego komentarza, tak jakby tu była gościem, a nie współgospodarzem), a i o snach jakoś rozmowa się nie klei.
Wszystko wskazuje na to, że jawa jest jeszcze bardziej odjechana niż wszelkie senne deliria.
Jawa dała mi znać o sobie i to w sposób domagający się, by coś z tym zrobić, kiedy przyjechałam znad wiślanej rzeki nad tę ka(na)łową Sekwanę. Nagła pustka, która zajęła koło mnie miejsce wszystkich życzliwych przyjaciół wysłuchujących od miesięcy - z godną podziwu cierpliwością - moich egzystencjalnych gorzkich żalów, była nie do zniesienia. Zamiast ludziom zaczęłam się zwierzać literom.
Ale w miejsce dziewiętnastowiecznego "kochany pamiętniku" wiek XXI dał nam między innymi dobrodziejstwo netu, a w nim blogów. Jaka jest różnica między pamiętnikiem a blogiem? Chyba trochę taka, jak między terapią indywidualną, a grupową. Bo blog publiczny jest. Każdy może tu przyjść, przeczytać, osądzić i rzucić kamieniem. Ale o dziwo nikt nie rzuca. A przynajmniej nie kamieniami. Niektóre "feedbacki", jak to się mówi w neosnobistycznych kręgach można by bowiem nawet wziąć za "rzuty". Ale już nie za "zarzuty". Przypomina to raczej rzucanie kwiatami z widowni (toute proportion gardee, oczywiście). Wygląda na to, że mój pisany z potrzeby gadulstwa blog niektórym się podoba. I może - cóż za zawrotna w swym narcyzmie myśl - jakoś tak pomaga? Dziwne, przedziwne. Zjawisko to mogę tylko wytłumaczyć jakąś tajemniczą "zwrotnością" ludzkich spraw. Kiedy staram się dawać, dostaję, kiedy staram się otwierać dłonie, by przyjąć to, co dla mnie dobre, daję. Bezwiednie i niezamierzenie.
Domyślam się w tym ręki Taty. Chyba chce mi pokazać, jak bardzo jest blisko.
Dobiegający końca pobyt w Paryżu dziwnie się bilansuje. Za dużo czasu straciłam na pisaniu bloga, gadaniu przez skype'a itd. Przecież - myślałam jeszcze wczoraj z poczuciem winy i niesmaku - to samo mogłabym robić siedząc w Warszawie. Więc po co było wydawać kasę na samolot? "Ale czy aby na pewno?" podszeptuje mi w głowie jakiś głosik. Może w Warszawie nie doświadczyłabym i nie odkryła tego, co doświadczyłam i odkryłam tutaj? Choć z punktu widzenia Homera (czy ktoś, kto nie istniał ponoć może mieć punkt widzenia?), Maurycego du Sully, Małgorzaty Porete i wszystkich autorów średniowiecznych kronik zmarnowałam tu mnóstwo czasu, może z punktu widzenia Taty nie? A może Tata by chciał, żebym się oduczyła tego pytania o zmarnowany lub niezmarnowany czas? Bo to jest po prostu bardzo głupie pytanie.

20.07.2008

Wygląda na to, że Paryżanie chyba wreszcie uświadomili sobie, jak mało w ich mieście zieleni. Od mojej ostatniej tu wizyty pojawiło się sporo nowych ogrodów zwanych "efemerycznymi". Na dawniejsze place lub inne puste przestrzenie zrzucono ziemię, położono trawę. Gdzieniegdzie ustawiono plastikowe zbiorniki napełnione wodą, a w nich umieszczono szuwary i inne roślinki.
Przerobiono Tuilerie. Dawniej siadało się na metalowych krzesełkach pod drzewami. Teraz siada się na trawnikach w cieniu przyciętych pod linijkę żywopłotów. Prawdziwy ogród francuski.
Zwiedzanie miasta z kimś jest nie tylko przyjemne, ale również owocne. Można zobaczyć miejsca, których się wcześniej nie oglądało. Na przykład "Areny Lutecji', czyli pozostałość po starożytnym amfiteatrze.
Na mszy byłyśmy u Wspólnot Jerozolimskich. Piękna liturgia i atmosfera modlitwy, dość tutaj rzadka, sprzyja rozmowie z Tatą. Zwłaszcza, gdy wciąż ma się do Niego tyle pytań. Bo prostowanie się nie jest proste. Choć ostatnio udało mi się dwa razy. W dwóch sytuacjach, które normalnie powinny obudzić we mnie panikę i wywołać to przykre uczucie stresu zawiązującego mój żołądek na supeł. Zamiast tego było coś, co chyba muszę nazwać wolnością. To jakby pierwsze małe kroczki. Po nich będą następne, czuję to. Jakby zza jakiejś zasłony lęku dochodzi mnie głos Taty: "Surge!"
Surge columba mea, surge formosa mea
Wstaję, Tato. Wstaję i idę...

18.07.2008

appendix

Doszlam do wniosku, ze nie bede czekac, az sie Samprasarana pojawi, zwlaszcza, ze dzis ma jej ponoc w necie nie byc, i sprawdze sama, co to znaczy. Sama przy pomocy wszechmocnej wspolczesnej Pytii, jaka jest Gugiel :)
Poguglalam, poguglalam i wyguglalam, ze "samprasarana" to jest "change of semi-vowels into vowels", a nawet "properly it is the name of vowel that replaced the semi-vowel." No i wszystko jasne :D

bez polskich znakow

Dzis bedzie bez polskich znakow, bo juz mi sie zabawa z gwizdkiem znudzila.
Samprasarana nie chce nic pisac na naszym wspolnym blogu, za to na swoim osobistym opowiada ze szczegolami swe doznania wykopaliskowe. Zakonczenie jej wczorajszego posta tak mi sie spodobalo, ze postanowilam je tu wkleic.
Uwaga, Samprasarana pisze:
"I ostatnie slowo na dzisiaj - "noc". Noc oblednie piekna, bo widac gwiazdy i ksiezyc. Noc oblednie piekna, bo nie ma luny od miasta zadnego, tylko na horyzoncie widac swiatla Azowa. Noc pelna zapachu i cieplego wiatru, ktory zdaje sie przenikac calego czlowieka, ktory wlasnie stoi na mostku i wsluchuje sie w grajace swierszcze.Jedna taka noc i przynajmniej czesc powodow, dla ktorych sie tu przyjezdza, wydaje sie jasna :)."

Prawda, ze slicznie?
Nota bene, musze ja zapytac, co to jest "samprasarana", bo zapomnialam. Przy sanskrycie moja pamiec mowi "pas". Pamietam jeszcze, co to jest "visarga", "parasmaipada", "atmanepada" i oczywiscie, co to sa "bahuvrihi", "tatpurusa" i "dvandva". Ale "samprasarana"? Za cholere nie.

Dzis przyjedzie Kasia3. Niestety, nie bede mogla towarzyszyc jej w odkrywaniu Paryza caly czas. Bede musiala jeszcze zajrzec do biblioteki. Homera juz odpuszczam. Zebralam 50 stron roznych cytatow z przejrzanych ksiazek, do tego 4 strony dalszej bibliografi, nie ma sensu szukac dalej, bo nie paru dni, ale paru miesiecy na to potrzeba. Zreszta Homer nie jest na wczoraj, tylko na jutro. Czekal ponad 2 i pol tysiaca lat, poczeka jeszcze.
Na wczoraj sa za to trzy kroniki sredniowieczne, ktore odwrotnie niz Homer wcale nie cierpia na kleske urodzaju w dziedzinie opracowan, ale wrecz przeciwnie, na totalna jalowosc. Ugor, Panie! O takiej "Historiae Hierosolymitanae pars secunda" to chyba od XIX wieku nikt nic nie napisal. W sumie to jeszcze nie jest dramat. Dramat bedzie, jak sie okaze, ze owszem, pisali i to duzo, tylko ja nie umialam znalezc.
A jutro do poludnia zostawie biedna Kasie sama i pojde do biblioteki Richelieu, zeby odwiedzic Jego Ekscelencje biskupa Maurycego de Sully, obecnie obecnego jedynie w postaci pergaminowych rekopisow. Ach, jak jak lubie zasiasc nad trzynastowiecznym manuskryptem. Mam nadzieje, ze jutro nie bede miala przyplywu lez, bo - jak juz kiedys pisalam - pergaminy sa naprawde czule na wilgoc. Dzis jakos oczy mam suche, ale kto wie, jak bedzie jutro.
Moze na duchu podniosly mnie wczorajsze doswiadczenia. Po nocnych rozmyslaniach nad sama soba i nad moim sposobem przezywania relacji, usiadlam do rozanca w intencji Przyjaciela W Tarapatach.
Jakie to jest piekne: modlic sie za kogos i samemu zostac obdarowanym. W czasie tego rozanca fenomen odrzucenia bedacy zrodlem moich cierpien zaczal mi sie jawic w zupelnie innym swietle. Jako rodzaj bolesnego, ale koniecznego doswiadczenia, bez ktorego nie potrafilabym nigdy stanac na wlasnych nogach, prosto. Bez ktorego wciaz zylabym uczepiona kogos, lub pelzala zebrzac o wzgledy. To "widzenie" zaowocowalo wierszem, ktory sobie teraz wisi na forum Zatoki i prowokuje dyskusje o rozumieniu, badz nierozumieniu kobiet.
"Wyprostuj sie" slysze w glowie i choc prostowanie wymaga przezwyciezenia oporu, jaki stawia strach, chce sie prostowac. Zeby przestac sie bac.
Czy to jest Twoja odpowiedz, Tato? Czy to znaczy, ze pukanie skutkuje? Ze chcesz mi wlasnie pokazac, jak mam zmienic "strategie"? Ufam, ze o to chodzi.........

16.07.2008

WIERSZ O MARZENIACH

to nic, nic się nie stało
nie ma za co przepraszać
to nic wartościowego
tylko stare marzenia
banalne i tuzinkowe
tandetne jak baśń o Kopciuszku
tęsknota za magią tych chwil
na kwadrans przed północą

a jak się pięknie potłukły
rozprysły na milion okruchów
kiedy się już zdawało
że baśń przybiera kształt życia
gdy dane było na mgnienie
ujrzeć w krysztale blask sukni
ktoś się nagle roześmiał
ktoś głośno trzasnął drzwiami

były tu od tak dawna
że będzie mi ich brakować
więc jednak słusznie przepraszasz
i nigdy nie spłacisz tej straty
bo jak tu żyć mi bez marzeń
a one takie w kawałkach
kaleczą na każdym kroku

nie trzeba ich było dotykać
z czczej ciekawości brać w ręce
niechby tak stały czekając
na dzień gdy miały się spełnić

15.07.2008

Po przedłużonym weekendzie znów biblioteka. Ciężko mi się pisze, bo już się zdążyłam tu przyzwyczaić do francuskiej klawiatury nq ktorej sie piswe tqk ...
No właśnie.
Wczoraj była tu wielka świecka impreza z okazji początku końca wielkiej kultury. Przy całym moim sceptycznym podejściu do rewolucji francuskiej zerknęłam jednak do telewizora. Francuskie mundury są naprawdę malownicze. Tak właśnie powinny wyglądać parady wojskowe. A wieczorem wybrałam się na pokaz sztucznych ogni. Tak właśnie powinny wyglądać fajerwerki.
Teraz zaś siedzę w bibliotece i się frustruję. Bo czas leci, mój pobyt dobiega końca a ja nie zrobiłam nawet połowy tego, co chciałam. Czuję jak różne konkretne sprawy wymykają mi się z rąk, bo moje myśli wciąż zajęte są innymi poszukiwaniami. Taka kwerenda samej siebie zupełnie przekraczająca moje możliwości. Tylko Tata może odpowiedzieć na najdramatyczniejsze pytania i poszukiwania. Kazał pukać i obiecał, że otworzy. Ale mnie się chwilami wydaje, że pukam i pukam i nic.... No i wtedy myślę, że źle pukam. Może należy nogą? albo łokciem? A może jakimś szyfrem???
Puk, puk, puk... Tato?

11.07.2008

Pierwsza dama Francji, nagrała nową płytę. Sytuacja jest na tyle nietypowa, że Carlę zaprosili do dziennika telewizyjnego w jedynce.
Ach, jaka ta kobieta jest śliczna! Każdy uśmiech, każde spojrzenie, każde pochylenie głowy jest jak dzieło sztuki. Właśnie - sztuki. Teoretycznie wiemy, że takie efekty osiąga się pracą. Idealne wystudiowanie póz i min. No i co z tego? Teoria może się schować. Jak się ją widzi, widzi się tylko, że jest po prostu śliczna. I się płacze...
Kto to słyszał, żeby widok cudzej urody wywoływał łzy... Co za szaleństwo!
Widzisz, Tato, nie jest łatwo być Twoją księżniczką, zwłaszcza gdy magiczne lusterko pokazuje cudze twarze.
***
No i Tata przysłał Anioła. Mądrego Anioła imieniem Karol. Jak zobaczyłam otwierające się okienko skype'a, od razu jakoś lżej mi się na sercu zrobiło. Dzięki Karolowi mogłam wreszcie poczytać bloga Karoliny. Zapomniałam albowiem adresu (który został w moim stacjonarnym komputerze w Warszawie, gdzie płynie prawdziwa rzeka), a wstyd mi się było przyznawać i wciąż liczyłam, że jakoś sobie przypomnę, albo znajdę.
A jak już Karol dał mi ten adres, to w te pędy pobiegłam do bloga i pooglądałam zdjęcia, na których Lanuszka (ciekawe, czy u niej płynie rzeka, jak w Warszawie, czy kanał, jak tutaj) robi herbatę. A oprócz zdjęć były słowa, z których wynika, że niektórzy mnie lubią i o mnie myślą. I co z tego, że nie wyglądam jak Carla Bruni, ale za to mam cudownych przyjaciół.... Upsss - znowu płaczę.... Ale teraz to ze wzruszenia.

10.07.2008

Homer jest piękny. A jeśli nigdy nie istniał, to jest tym piękniejszy. Jak to dobrze, że są na świecie rzeczy piękne, a ja się mogę nimi zajmować. Potrzebuję piękna. Ot co!
Paryż piękny nie jest. Przynajmniej nie dla mnie. Ale jest, a ja jestem w nim i to chyba dobrze.
Samprasarana napisała mi dziś na gg, że wykopała pierwszy pochówek. Chyba się nawet z tego cieszy. Nawet na pewno się cieszy. No to ja się cieszę razem z nią. Nawet potrafię sobie wyobrazić, że sprawa jest warta radości. Jakbym ja coś wykopała w Homerze - choćby to był i pochówek - to też bym się cieszyła. Ale ja przecież wykopię! Jak nie jak tak! Po to tu przyjechałam, a Homer oprócz tego, że piękny, jest tak głęboki, że jest co kopać przez następne stulecia.
Dziś zrobiłam sobie wyprawę wszerz wspomnień. I wgłąb. Podróż przez obrazy, które jeszcze niedawno odzywały się bólem serca. Dziś się do nich uśmiechałam i zastanawiałam, kiedy znów powędruję sobie w historię. To tak banalnie powiedzieć, że czas goi rany, ale chyba nic ponad ten banał nie da się tu wymyślić. Jakież to życie jest niespodziane - bion anelpton!
A! Przysmak z Martyniki udało mi się przeżyć. Był nawet mniej ostry, niż zapowiadali.

7.07.2008

Paryż nade mną pracuje. To małe Wielkie Miasto jest naprawdę zadziwiające. Niby można je przejść wzdłuż i wszerz w jeden dzień, a jednak, żeby zobaczyć wszystko, co jest naprawdę do zobaczenia na jednej ulicy, trzeba czasem tygodnia. Niby tak tu pełno ludzi, a sprzedawcy - tam, gdzie jeszcze są sprzedawcy, a nie maszyny, na przykład w piekarniach - uśmiechają się i miło zagadują. A jednak w żadnym innym mieście nie czułam się tak rozpaczliwie samotna.
No - prawie samotna, bo przecież jest Tata. Choć wciąż nie wiem, Kim On właściwie jest, ale Jest coraz wyraźniej.
Ta paryska samotność potrafi być terapeutyczna. W tym małym wielkim mieście wszystkie moje ważne sprawy stają się jakieś takie znikome. Wszystkie moje potwory gubią mnie w tłumie. Wszystkie Sprawy Nieuniknione unikają. I chwilami udaje mi się nawet zaśmiać samej z siebie.
A propos kupowania od maszyn, to dziś na poczcie kupiłam od jednej maszyny znaczki. Mam nadzieję, że listy dojdą. Jutro znów biblioteka i znów Homer. A wieczorem będzie impreza i spécialités z Martyniki. Jeśli to przeżyję, to opiszę wrażenia...

4.07.2008

WSZYSCY ŚWIĘCI


W Paryżu są święci Pańscy i święci państwowi.

Jedna z tych ostatnich stoi na cokole na placu swego imienia: place de la Republique.

Dochodzi się doń bulwarem innego "świętego" - Woltera.

Ale już od place de la Republique zaczyna się milsze towarzystwo.

Przy bulwarze świętego Marcina (bardzo porządny święty i jeden z patronów Francji) stoją dwa łuki triumfalne. Pierwszego nie zidentyfikowałam z powodu braku jakichkolwiek napisów. Na drugim łacińska inskrypcja głosiła, że wzniesiony został w 1672. A więc ku czci tego okropnego megalomana i erotomana Ludwika XIV - najgorszego z królów Francji.

Od łuku towarzystwo św. Marcina zmieniłam na św. Dionizego. Kolejna ważna postać. A potem był bulwar Dobrej Nowiny. Miło by było chodzić ulicami o tak fajnych nazwach. BY było, gdyby nie tłok, brud i hałas oraz bolesny niedostatek zieleni.

W poszukiwaniu tej ostatniej doszłam do Hal, koło kościoła św. Eustachego. I jak się okazało, tu też są parkowe hot-spoty. Więc usiadłam i piszę.

Zaraz wstanę i udam się na tyły ratusza, do kościoła św. Gerwazego, gdzie wśród braci ze Wspólnot Jerozolimskich można ponoć spotkać księży, którzy nie boją się spowiadać. We Francji to rzadkość.

3.07.2008

Tata. Ktoś silny. Autorytet. Godny zaufania. Port i stały ląd....

Nie znałam nikogo takiego. Nie zaznałam w dzieciństwie i teraz nie umiem zaznać.

Każda relacja jest podszyta zwątpieniem, podejrzeniem. W każdej chowam dla siebie plan awaryjny, drogę ucieczki. O własnych siłach nie potrafię tego zmienić.

Plan awaryjny przewiduje, że ewakuacji trzeba dokonać sprawnie i szybko. Bez dużego obciążenia. W tym celu muszę być gotowa porzucić pewien zasób rzeczy, spraw i pragnień. To wszystko opatrzone etykietką "mniej ważne" zostawiam bez bólu. Oddaję w depozyt ludziom i Bogu. I nigdy nic z tego nie straciłam. Ludzie i Bóg okazali się w drobnych rzeczach godni zaufania. Ale ja nie jestem jak ewangeliczny gospodarz, by postawić ich dlatego nad wielkimi. Rzeczy wielkie - i największa rzecz, jaką jestem ja sama i moje życie - tego boję się powierzyć. Tego nie umiem wypuścić z rąk. I to nieustannie tracę.

Tato! Nie mam nikogo prócz Ciebie. Tylko Ty możesz mnie nauczyć, jak się otwiera dłonie, jak się zostawia własny los. Jak się ufa. Ze łzami proszę o pomoc. Proszę, nie zwlekaj....

30.06.2008

SOBOTA

W parku Bercy przekwitają róże. Niektóre pachną zupełnie nieziemsko. Zapachy to w ogóle ciekawa historia. Ludzie, miejsca, sprawy, wspomnienia mają swój zapach. Zmiana zapachu to zmiana całego świata. Skąd te skojarzenia? Czemu róże w parku Bercy kierują moje myśli w stronę takich rozważań? Bo nie chodzi o róże. One akurat znalazły się pod ręką, lub właściwie pod nosem, jako dobry pretekst, by podumać nad światem woni. Bojowe zadanie znalezienia 100 mililitrowej butli "Opium" YSL - oto prawdziwy powód moich olfaktycznych dywagacji. A przy okazji odkrywam, że w słowniku Open Office Writera nie ma słowa "olfaktyczny"....


W parku Bercy oprócz róż są hot spoty. Szkoda, że dziś nie wzięłam baterii. Mogłabym pisać to, co piszę siedząc wśród róż. A tak piszę siedząc wśród kotów. Jeden z nich o jakże wymownym imieniu Liubov wygląda nieszczególnie, biedaczek. Jest to kot neurotyczny, który obgryza sobie pazury i czasem sika na podłogę. Ma też przykry zwyczaj wylizywania sobie sierści do skóry. W efekcie całe boki ma zupełnie łyse. W zasadzie powinien dostawać Prozac, ale wszyscy wiemy, jak wygląda operacja podawania kotu pigułki. Lepsi ode mnie opisali to w szczegółach, więc nie ma sensu po nich powtarzać. Liubov jak każdy kot przyjmowania pigułek odmawia i nadal obgryza sobie pazury i wylizuje sierść.



PONIEDZIAŁEK

Postanowiłam chodzić na piechotę: kupowanie od maszyn jest frustrujące.

Ciąg dalszy nowego Paryża: za parkiem Bercy jest "Village Bercy". Tam, gdzie niegdyś były składy wina. Bardzo przyjemne miejsce, choć chwilami kojarzy się z Disneylandem.

Trafiłam też przypadkiem do "Village Saint Paul".

Paryż najwyraźniej podzielił się na miasteczka...


Wczoraj wreszcie wybrałam się do Aleksandra Dumas. Do jego bajkowej siedziby w Marly. Zamek Monte Christo jest naprawdę śliczny, a wzniesiony na sztucznej wysepce budyneczek, który był gabinetem pracy twórczej Dumasa, to po prostu cacko. Ale najniesamowitsze były zapachy. Nie znam się na roślinkach, więc nie wiem, co tak pachniało. Istny koncert. I oto mamy kolejny przyczynek do dywagacji o zmyśle powonienia.


Poza tym spleen. Kościoły stają się powoli najbardziej łzawymi miejscami w moim życiu. Czy Bóg chce uśmiercić moje serce? A jeśli nie, to czemu nie odpowiada? Przez te wszystkie lacrimosy Homer będzie chyba leżał odłogiem...

26.06.2008

No i jestem w Paryżu. Znowu. A tak jakbym nigdy nie była...

I chyba nie chodzi o to, że teraz w metrze nie można już kupić biletów od ludzi, a jedynie od maszyn, ani o to, że zmienili dizajn kart wstępu do biblioteki Mitteranda.

Chodzi może o to, że ja rzeczywiście jestem tu po raz pierwszy. Ten ktoś, kto tu był niegdyś zamiast mnie, już nie istnieje. Na szczęście.

I chodzi może o to, że nigdzie mi się nie spieszy, a woda w tym kanałku, który tu nazywają rzeką, jest zielona.

W ramach późnego śniadania po porannej kawie – pain au chocolat... A nawet dwa pains. I i tak się nie najadłam... Jak to jest, że tutejsze jedzenie nie syci, tylko rozbudza apetyt?

Jest ciepło. Nawet bardzo. W nocy miałam niezbyt miłe sny, w których przeplatali się dominikanie (to akurat było uspokajające), mężczyźni o złych wobec mnie zamiarach i inni – skłonni do pomocy... Były też jakieś towarzysko-organizacyjne awantury i wszystko wyglądało bardzo poważnie i bardzo realistycznie.

Moje serce wciąż nie jest wolne i wciąż nie dogaduję się z Bogiem. Czuję, jakbym była dosłownie o krok od ostatecznego rozwiązania kwestii mego życia, ale wciąż coś mi nie pozwala tego kroku zrobić. Może to, że nie bardzo wiem, w którą stronę ma to być krok.

Mądrzy ludzie każą szukać w Słowie, ale słowa na mnie nie działają... Za dużo już było słów. Jako fachowiec od słów straciłam zdolność brania ich na poważnie. Każde zdaje mi się migotać wielością znaczeń, każde jest złudne. Takie na przykład słowo: „Ojciec”..... Czy ktoś mógłby mi je wytłumaczyć tak, bym była w stanie się na nim oprzeć bez lęku, że się rozwieje pod moim ciężarem?

Jutro znów będę siedzieć w słowach. Pięć nowych książek o Homerze. Na dobry początek...


W tej sytuacji zdecydowałam się na spacer po tym zupełnie nowym mieście. Przeszłam wzdłuż wody od Bercy do Notre-Dame. Pod mostem Austerlitz odkryłam namiotowe miasteczko kloszardów. Spacer pustym i cichym nadbrzeżem sprawił mi dużo radości.

Jednak nie wszystko w tym mieście jest nowe. Na przykład brud jest stary. Człowiek tak się przyzwyczaja do pewnych standardów, że musi wyjechać, by docenić czystość własnego miasta. Na placu przed ratuszem brodzi się w śmieciach po pęciny. Boul'Mich też okazał się zupełnie taki sam jak dawniej. Na ulicy Monsieur le Prince w mojej ulubionej japońskiej knajpce ceny szaszłyków nie zmieniły się od dwóch lat. Smak też nie.


12.15 msza w Saint Severin. Ze zdumieniem słuchałam celebransa mówiącego, że „les paroles c'est pour nous du bla-bla.” Znaczy nie jestem sama. Ksiądz staruszek podkreślał, że Jezus budował swe życie na skale, którą jest Ojciec.

Hmmmm. Ktoś tu naprawdę usłyszał moje myśli....

Ah, jakże bym chciała, by On i dla mnie stał się realnym Ojcem. Tym, którego tak mi brakuje.


W tym mieście nie da się żyć. Ulicami przewalają się dzikie tłumy. Miałam nadzieję, że na Place des Vosges będzie trochę spokojniej. A skąd! Dawne miejsce niedoszłego pojedynku między muszkieterami przepełniają gromady turystów. Wszystkie trawniki zajęte przez piknikujących i opalających się ludzi. Czyżby zakaz chodzenia po trawie przestał tu obowiązywać?


8.05.2008

boję się, że jak sobie pozwolę na otwarcie na full tego kranu łez, to już nigdy nie przestanę. utopię się w nich chyba, a muszę iść jutro do pracy... dobrze, że wakacje nadchodzą - pojadę sobie do Paryża i tam sobie będę płakać. siedząc w pustym mieszkaniu znajomej wraz z jej trzema kotami. kupię butelkę wina, zapalę świecę i będę płakać do dna.... co prawda głównie będę siedzieć w bibliotece, a tam nie wolno płakać. bo tam są takie maszyny, które mierzą poziom wilgoci w powietrzu i jak mnie nakryją, że zwiększam wilgotność, to będę musiała zapłacić karę za niszczenie cennych dzieł literatury... takie płakanie nad średniowiecznym rękopisem to poważne przestępstwo.