31.01.2009

zbrodnia Cyrana de Bergerac

Cyrano był fantastą. Odbywał podróże na księżyc. I tracił kontakt z ziemią i rzeczywistością. Najsmutniejszą i najokrutniejszą w jej kłamliwej urodzie rzeczą, jaką uczynił, było zbudowanie relacji Christiana i Roksany. Relacji iluzorycznej, bo opartej na potwornym fałszu. Na całe szczęście Christian miał na tyle rozumu, by dać się zabić na wojnie zanim prawda wyjdzie na jaw i zrobi się straszliwa kaszana. A może wcale nie na szczęście, bo biedna Roksana przez następne lata oblewała wdowimi łzami pamięć po fałszywej miłości, nie wiedząc wcale, jak bardzo była fałszywa. A wszystko przez głupiego Cyrana. Oszukana prawda mści się okrutnie. Nie będę więc Cyraną. Proszę mnie nie prosić o klucz do cudzego serca. Proszę go znaleźć samemu! Najlepszą drogą do znalezienia jest przyznanie się, że się klucza nie ma i nawet nie wie, gdzie szukać. To ostatnia rada niedoszłej Cyrany.

26.01.2009

leń?

To prawda, że nie chodzę do pracy. Ale mam zwolnienie. I to prawda, że już dawno nic tu nie napisałam. Ale nic się nie wydarzyło. Oprócz tego że grypa. I zapalenie zatok na dokładkę. Wydarzyły się trzy lekcje tańca, na które nie poszłam. Przez tę grypę. I wernisaż Reverendissimusa, na który też nie poszłam. Powód do znudzenia ten sam. Ale zdalnie załatwiłam już pierwsze czynności niezbędne do nawiązania erazmusowej umowy z Paris IV. No i przetłumaczyłam już ponad pół książki o tym jak Smedley Butler uniemożliwił próbę faszystowskiego ponoć puczu w USA. Generała Butlera lubiłabym jeszcze bardziej, gdyby nie jego sympatia do etatysty F.D.R. A Roosevelta nie lubimy. Za etatyzm i za Jałtę. Patrząc na kryształowego i niegłupiego przecież Butlera myślę sobie, że polityka jest i będzie szambem. Uczciwość i inteligencja nie pomogą: nie da się nie ubabrać. A z tym moim lenistwem nie jest chyba tak źle, skoro tyle zrobiłam nic nie robiąc...

20.01.2009

odcinek pierwszy

Na początku był kot. Zaczęło się od kota. Ściśle rzecz biorąc kotki. Małej, białej i dzikiej, którą trzeba było cierpliwie oswajać. Jak to się stało, że nieznająca czułości i otwartości kobieta, którą byłam, znalazła drogę do kociego serca? A może to kot znalazł drogę do mojego? Kotka na początku nie dawała się dotknąć i chowała się pod szafą. Zupełnie jak moje własne ja. Jedyne, co można było zrobić, to położyć się płasko na podłodze, żeby nad nią nie górować. I ze sporej odległości, wyciągając rękę muskać końcem palca jej łapki. I cieszyć się, gdy zaczęła obwąchiwać rękę. Takie były moje pierwsze spotkania ze światem prawdziwych, serdecznych relacji. 10 lat temu. Do dziś nie wiem, kto kogo bardziej resocjalizował: ja Balbinę, czy Balbina mnie.

19.01.2009

Klacid Uno

Tak się nazywa mój nowy "przyjaciel" - antybiotyk, w którego towarzystwie minie mi najbliższy tydzień. A to za przyczyną grypy, do której dołączyło się jeszcze zapalenie zatok.
Przez pewien czas zatem będę mało widoczna w realu, spędzając czas w łóżku z moim nowym przyjacielem.

16.01.2009

neostrada to zło

Od trzech miesięcy jestem tego zła ofiarą. Zdążyłam już w tym czasie zmarnować kilkanaście godzin na rozmowy z "ratownikami" oraz wymieniać liveboxa po 6 tygodniach użytkowania. Nowy livebox niestety też rozłącza bez dania racji i odmawia łączenia. Łączy "tylko lokalnie", a kiedy próbuję - już kiedyś przez to przechodziłam, więc zanotowałam wszystkie etapy - ponownie się zarejestrować, to bezczelnie twierdzi, że hasło jest nieprawidłowe! Co jest podłym kłamstwem. Tym razem na dodatek nie mogłam sprawić sobie przyjemności w postaci miłej konwersacji z panem z obsługi klientów, który nie pojmuje, że wiem, jak uruchomić "połącz z" i zawsze tłumaczy w ten sam sposób: "w lewym dolnym rogu ma pani takie niebieskie kółeczko. Proszę je kliknąć". Przyjemności tej nie mogłam sobie sprawić, bo okazało się, że połączenie z serwisem neostrady jest niedostępne. Moja landlady bowiem jakiś czas temu zrezygnowała z korzystania z usług konkurencyjnego wobec tepsy operatora połączeń zamiejscowych. Od owego pamiętnego dnia, chcąc gdziekolwiek zadzwonić, trzeba wykręcić najpierw 01033. Niestety, gdy po tych cyferkach wykręcam 0800 lub 800 - w obu przypadkach nie uzyskuję połączenia. W jednym przypadku automatyczny głos w słuchawce (chciałabym kiedyś zobaczyć tę panią, którą zatrudnili do tego nagrania - chyba najsłynniejszy głos w kraju) mówi: "nie ma takiego numeru", w drugim: "połączenie nie może być zrealizowane".
A zatem postanowione: kupuję sobie internet komórkowy, bo mam tej neostrady po dziurki w nosie!

13.01.2009

narozrabiałam

No i narozrabiałam. A poszło o pewne katolickie szkoły (jak ktoś chce wiedzieć, które konkretnie, to proszę o kontakt na priva). I o to, że mają tam we zwyczaju nie przyjmować dzieci z rozbitych rodzin. A jeśli któremuś uczniowi przytrafi się, że się rodzice rozejdą, to taki uczeń wylatuje ze szkoły. Zasada taka. Na takie zasady jest ładne słówko o łacińskiej etymologii: DYSKRYMINACJA. Czyli taka segregacja, w której zainteresowany nie może zrobić nic, by w momencie wytyczania granicy znaleźć się po tej stronie, po której by chciał. Ta dyskryminacja ma ponoć chronić pozostałe dzieci przed przykrymi konsekwencjami uczenia się w szkole w towarzystwie dzieci, których rodzice podjęli tę głupią i nieodpowiedzialną decyzję. Bo takie dzieci są ponoć zapatrzone w siebie i konfliktowe. Z czego by wynikało, że zadaniem szkoły nie jest uczyć, jak rozwiązywać konflikty, tylko dbać, by dziecko się z konfliktami nie stykało. Czyli szkoła-cieplarnia. To że wyrzucenie ze szkoły ma wszelkie znamiona potępienia, że pozostałym uczniom przekazuje się w ten sposób komunikat: "oni są gorsi, wy jesteście lepsi", że uczy się ich po prostu faryzeizmu i dulszczyzny (no bo trzeba skrzętnie ukrywać własne kłopoty, żeby nie podpaść pod paragraf); to wszystko nie wydawało się memu rozmówcy oczywiste. Gorzej, bo teraz jego ewentualna przyszła - której nieopatrznie zdradziłam temat dyskusji - zaczęła go nagabywać w tej jakże istotnej sprawie edukacji ewentualnego przyszłego przychówku... Ot - narozrabiałam.

11.01.2009

Księżyc i Dame Joie

Dostałam. Niespodziewanie. Spotkałam. Tak po prostu spotkałam Panią Radość. Jakby się Ktoś postarał, żeby mi pokazać, że Ona istnieje. Taka prawdziwa, głęboka. A wszystko za sprawą Księżyca, który nagle - gdy wyszłam zza węgła kamienicy - zajaśniał przede mną ogromny, pełny i złoty w szerokiej aureoli, zaplątany w konary drzew na skwerze. I aż się zachłysnęłam, bo poczułam, że on jest dla mnie. Należę do grona księżycowych kochanków, stąd tak bliska memu sercu była zawsze poezja Konstantego Ildefonsa - księżycowego trubadura. Spacer na starówkę z takim Księżycem we włosach i z taką Radością w sercu. Dar bardzo efemeryczny. Nie sposób tego zatrzymać i mieć. Ale można zatrzymać pamięć o nim. Żeby wiedzieć, że cuda bywają. I nie zdoła tego zmienić napuszone bredzenie jakiegoś faceta. Bo to tylko człowiek w końcu. Choćby i w koloratce. Wszystkie jego słowa są niczym w porównaniu z tym księżycowym blaskiem. Z tą księżycową euforią. Bo nadal czuję radość na myśl, że on tam ciągle jest za oknem. Wierny i piękny.

9.01.2009

lepiej

Zrobiło się lżej. Nie wiem od czego, ale wyraźnie lżej. Może to tak na zachętę, żeby kontynuować zaczętą w środę nową drogę. Znów powtarza się to niezwykłe, przed paroma laty odnotowane wrażenie zmieniania skóry. Jak wąż. I to stare, które ze mnie schodzi i zostaje w tyle, to już nie ja. Ja już zaczynam być gdzie indziej. Więc jest lżej bez tej starej skóry, bez starych przywiązań i uwikłań. Bez starych głupich oczekiwań. One zamykały świat z przodu, zakotwiczały moje życie w jakiejś przestrzeni, która wydawała się ostateczna. Teraz cumy się pourywały i dryfujemy. I jest lżej. Ciekawe też są powroty. Pijana historia, która się zatacza i wraca po własnych śladach. Napotykani w tej nowej rzeczywistości dawni ludzie. Dawni a nowi. To przez tę nową skórę. Jakby widziani nowymi oczami. Kiedyś się do nich cumowałam. Dziś jestem wolna. Mogę pomachać im chusteczką i dryfować dalej.
Zrobiło się spokojniej. Powierzchnia wody gładsza. Od razu więc widzi się lepiej, mniej mętnie. Pytania o sens pozostają. Pytania o cel i powód. Dlaczego tak? Dlaczego tu? Dlaczego ja? Ale otuchy dodaje spojrzenie wstecz: na tamte czeluście mroku, które już za mną. Skoro tyle przeszłam i wyszłam cało; skoro takie bitwy stoczyłam zwycięsko, to znaczy, że mam więcej siły, niż kiedykolwiek sądziłam. Zrobiłam naprawdę trudne rzeczy. Przeszłam naprawdę długą i ciężką drogę. Mam blizny. Ale żyję i wiem, na co mnie stać. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Wciąż nie wiem, na co ta siła. Oto znów pytanie o cel i powód. Na razie musi zostać bez odpowiedzi. Na razie ważne, że oddycham swobodniej.
A dziś nawet na momencik przyszło takie coś. Jakby podobne trochę do Radości. Dawno nie widzianej (o ile w ogóle kiedykolwiek miałam okazję spotkać tę Damę, bo czasem myślę, że to były tylko Jej kiepskie sobowtóry). A teraz przebiegło toto, oko puściło. Jak mały promyk w duszy. Czyżby Obietnica? Nie! Nie chcę tak myśleć. Nie ma obietnic.
No, dobra. Jest jedna. Ważna i wielka. Tak wielka, że ani jej zobaczyć, ani poczuć nie mogę. Wierzę, że prawdziwa, że On naprawdę jest z nami po wszystkie dni, aż do skończenia świata. Ale czy czuję się przez to lepiej? Czy wędruje się łatwiej? Nie wiem. Łatwo nie jest. I nie ma być. Tego nie obiecywano. Ani żadnej innej rzeczy z tych, których bym chciała. Wolę więc pamiętać, że obietnic nie ma. Jest tylko droga. I wybory nie do uniknięcia, bo niepodejmowanie wyboru też jest wyborem. I czas, którego coraz mniej.
Ale to dobrze, to bardzo dobrze, że lżej i spokojniej się dryfuje choć przez chwilę.

8.01.2009

był sobie księżyc

Wczoraj w księgarni zobaczyłam nową książkę Pelanowskiego. Natychmiast więc ją zakupiłam nauczona dotychczasowym doświadczeniem, że jego książki są dobre. Ta dobra nie jest. Rozczarowanie. Rozważań o tym, jak dobrze jest się umartwiać, mam serdecznie dość. Dziękuję! Przerabiałam to już przez wiele lat i wiem, że masochizm nie daje radości. A w każdym razie nie normalnym ludziom. A w każdym razie nie masochizm dla masochizmu. To są chore opowieści i na pewno nie dla mnie. Wielebny ojciec Pelanowski na dziwne bocznice zjeżdża i nie zamierzam się nim przejmować. Zwłaszcza, gdy jestem świadkiem takich cudów, jak zaplątany w gałęzie drzew księżych i chmury tańczące wokół niego dokładnie w takt muzyki Bacha akurat rozbrzmiewającej mi w słuchawkach iPoda.

5.01.2009

zamarzamy

No więc zdecydowanie nie lubię. Co roku, gdy jesień dobiega końca zaczynam się żywo interesować zagadnieniami ekologicznymi i zaklinam protokół z Kioto, żeby te zawarte w nim alarmujące dane stały się wreszcie prawdą, i żeby w końcu osławione ocieplenie klimatu zaistniało. Eeech... gdyby tak móc dotrwać do marca bez nakrywania głowy! Bez rękawiczek (które i tak nieustannie gubię) i bez ubierania się na cebulę! Niech już nawet pada, jeśli musi, niech te lodowce topnieją, a pustynie rosną i niech grozi nam ogólna zagłada, gdyby tylko w zamian za to móc chodzić w styczniu w lekkich ciuchach, które nie maskują sylwetki.
A tu nic z tego: zagłada i tak grozi, protokół każe wydawać kasę na ochronę środowiska, za plastikowe torebki z Carrefourze trzeba płacić, a jak zamarzaliśmy, tak zamarzamy. Zmieniło się tylko to, że zamarzanie zaczyna się ciut później - bo w styczniu, a nie w grudniu. Napada tego białego świństwa i nawet nie na święta (kiedy - trzeba świństwu przyznać - pewien nastrój toto buduje), ale dopiero od stycznia. A potem leży to białe świństwo do marca (w międzyczasie zmieniając kolor na brudno bury), a mnie szlag trafia. No bo najbardziej, ale to już zupełnie najbardziej, nie cierpię, jak ta parszywa zima budzi się z ręką w nocniku i nagle przyłazi wtedy, gdy człowiek już palce gryzie nie mogąc doczekać się wiosny.
I z takimi ponurymi przemyśleniami marznę sobie w najlepsze nie wiedząc, kogo bardziej nie lubić: zimy, czy ekologów. No bo co w końcu, kurczę blade! (Jak mawiał Mikołajek). Obiecują nam to ocieplenie już tyle lat i obiecują i co?!