6.09.2008

JESZCZE O MIŁOŚCI ROMANTYCZNEJ

Kontynuując rozważania o typowych narracjach i o cechach gatunkowych dziewiętnastowiecznych romansów dochodzę do wniosku, że najważniejsze w powieściowych miłościach jest to, iż są nieszczęśliwe. Porządna romantyczna miłość szczęśliwa być nie może. Miłość szczęśliwa jest nudna i kołtuńska. W dawnych romansach niezbędnym składnikiem narracji jest więc jakaś siła, która uniemożliwia miłości przejście w stan szczęśliwy i w ten sposób utrzymuje ją w stanie romantycznym. Albo oboje kochanków kocha się nawzajem na ślepo i na zabój, a na przykład źli rodzice stają na przeszkodzie ich miłości (stąd się pewnie wzięło uwielbienie romantyków dla Szekspira), albo tylko jedno z nich kocha do szaleństwa, a drugie to uczucie odrzuca.
Czy to z jakiegoś nadmiernego rozczytania w literaturze romantycznej bierze się u mnie to, że permanentnie zakochuję się w facetach, którzy mnie kochać nie mogą, nie będą i nie chcą? Czyżbym szóstym zmysłem wyczuwała w nich jakiś rodzaj niechęci do mnie, który sprawia, że taki właśnie facet (jako znakomity kandydat do odegrania roli w kolejnej romantycznej i ex definitione nieszczęśliwej miłości) staje się automatycznie obiektem moich westchnień? Nie muszę dodawać, że im więcej wzdycham, tym bardziej delikwent się oddala i z czasem cała narracja zaczyna przypominać Sen Nocy Letniej z nieszczęśliwymi kochankami goniącymi obiekty swych nieodwzajemnionych uczuć. Szkoda, że nie umiem pisać powieści.... Choć z drugiej strony w dzisiejszych czasach modny jest stereotyp holiłudzki z obowiązkowym happy-endem, a nie model romantyczny. Czy to kolejny dowód na to, że nie pasuję do mojej epoki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz