1.10.2008

było sobie Miasto

Miasto powstało i rosło. Przeżyło kilka sacchi i znów powstawało i rosło. Jest wielkie wzdłuż i wgłąb. A ludzie tam mówią wszystkimi narzeczami świata. Jest oczywiście brudne. A jeszcze brudniejsza jest rzeka, nad którą leży. Ale to jest Miasto Miast. Nie ma drugiego takiego. Archetyp Miasta po prostu.
Właśnie stamtąd wróciłam. Z lata prosto w jesień. Szarą i chłodną. Z nierzeczywistości i zupełnie odlotowej fantastyczności (której nie zdołał nawet zmniejszyć fakt, że w Mieście na każdym kroku próbują człowieka okraść) w codzienny konkret. W setki niecierpiących zwłoki spraw. W czas tak ciasny, że nie ma w nim chwili na nocne przesiadywanie na schodach hiszpańskich przy winie z kartonu; nie ma w nim chwili na zagapienia, zapatrzenia, zamarzenia.
Czas w Mieście płata figle. Wśród wszechobecnej aeternitas łatwo stracić rachubę własnych lat i poczuć się dużo młodziej. Niebezpiecznie młodo do utraty głowy. Albo dużo starzej. I jednocześnie nie mieć na nic czasu. Czas Miasta ma własny rytm, co łatwo było dostrzec na znakomitej większości zegarów, z których każdy zatrzymał się na innej godzinie. W Mieście nie da się żyć. To Miasto żyje w tobie. I za ciebie. Bierze cię w posiadanie i musisz do niego wrócić, nawet gdy nie wrzuciłeś monety do fontanny di trevi. Nie należy jednak sądzić, że w Mieście jest zawsze miło. Bynajmniej. Zresztą gdyby było zawsze miło, to nie chciałoby się tam wcale wracać. Miasto bywa wredne i parszywe. Najbardziej wredni i parszywi są mieszkańcy Miasta. Miasto utrudnia ci wszystko, co dotychczas wydawało się łatwe. Z drugiej jednak strony ułatwia rzeczy, które gdzie indziej są po prostu niemożliwe.
Piszę enigmatycznie? No pewnie! Kto chce wiedzieć więcej, niech się przejdzie samowtór po nocnych ulicach Miasta z tanim winem w ręku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz