14.07.2009

acedia

Ileż mam dzisiejszego ranka realnych powodów do radości! A jednak one tej radości nie powodują. Coś mi zatruwa myślenie. To ten "tusz w oczach", o którym czasem wspomina XP. Sądzę, że zjawisko to jest skutkiem świadomie pielęgnowanego pesymizmu (bo tym to właśnie jest: pesymizmem, a nie żadnym realizmem).
Pierwsze moje spotkanie z tą "filozofią życiową", spotkanie, które zakończyło się jej przyjęciem (nie przypuszczałam wtedy nawet, jak fatalna może ona być w skutkach) nastąpiło, gdy miałam chyba około 14 lat. Doszłam wówczas do wniosku, że spodziewając się od przyszłości rzeczy dobrych narażam się na rozczarowanie. Spodziewając się złych - rozczarowania unikam (jakże to naiwne!), a w razie czego spotka mnie miła niespodzianka.
Dwa kluczowe dla tej filozofii słowa niosą w sobie truciznę: "zło" i "spodziewanie".
"Spodziewanie" jest skierowaniem wzroku ku przyszłości i nawyk ten sprawia, że ślepniemy na jedyną prawdziwą rzeczywistość zwaną hic et nunc. Co do "zła", jego istoty wyjaśniać nie trzeba, ale kombinacja "zła" ze skupieniem na nieistniejącej przyszłości daje straszliwe rezultaty, nie ma bowiem gorszego zła niż zło futurystyczne. Bo wyobrażeniowe.
Skutki są takie, że nawet w najprzyjemniejszych chwilach nie czujemy się bezpiecznie i tracimy umiejętność radowania się. Stajemy się nałogowymi podejrzliwcami i wciąż spodziewamy się ciosu. Tracimy też umiejętność nadziei i boimy się uwierzyć w dobrą przyszłość. Uwierzenie takie byłoby wszak pułapką, w którą my - rozsądni podejrzliwcy - nie damy się złapać. Nie jesteśmy wszak głupcami - dziećmi nadziei. My wiemy, że cios przyjdzie wtedy, gdy poczujemy się bezpiecznie i dobrze, więc na wszelki wypadek nigdy się tak nie czujemy. Szczęście jest dla nas antraktem między nieszczęściami.
Postrzeganie świata w tych kategoriach prowadzi do fatalistycznego zniechęcenia. Nic dobrego wszak nas nie spotka i nie warto się angażować, zadomawiać i przywiązywać. Żyjmy jak na walizkach, bo zaraz nas z tego chwilowego, złudnego zresztą, błogostanu wysiedlą.
Co w takim świecie napisanym przez demona acedii robi Bóg? Proste: to On jest konstruktorem tych wszystkich nieszczęść. On buduje krzyże, które każe nam nosić. I to jeszcze z wiarą, radością i wdzięcznością. Bo skoro On mówi, że to jest dla nas dobre, to tak właśnie jest. Wszak to On tu rządzi i definiuje pojęcia "dobra" i "zła". My jesteśmy szczurami w Jego laboratorium. Jak będziemy grzecznymi szczurami i pozwolimy z uśmiechem na pyszczkach, by zrobił na nas więcej eksperymentów, to pójdziemy do szczurzego nieba. Ale jak skrzywimy pyszczki z bólu - pójdziemy do piekła.

Oto, czym jest Bóg i świat, w oczach ludzi zatrutych acedią.

Bardzo niedobrze, jeśli człowiek chory na acedię trafi na "lekarzy", którzy za korzeń wszelkiego zła uznali pychę i dlatego wszystko próbują leczyć kuracjami przeciw pysze. Powtarzanie sobie: "jestem do niczego, nic dobrego nie mogę zrobić, mam tylko grzechy, zasługuję jedynie na potępienie" prowadzi wyłącznie do wzrostu acedii.

Jak zatem egzorcyzmować tego demona?

8 komentarzy:

  1. O kurcze... Beata, to jest trafione w punkt. Z tym szczurzym niebem i w ogóle ta analogia. Też to mam... W połączeniu z nadwrażliwym sumieniem i wiecznym poczuciem winy. Tak pół żartem przychodzi mi do głowy, że może trzeba tak okropnie zacząć grzeszyć, żeby się odwrażliwić? Nie wiem, Bachanalia jakieś urządzić? Uszkodzić na ciele paru polityków?

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam chyba dobrą książkę dla Ciebie Prawie Mała Mi i zabieram ją do Poddębia...może znajdziesz tam odpowiedź:)
    Buźka

    OdpowiedzUsuń
  3. Książkę chętnie przyjmę :)

    Co do "bachanaliów", to też czasem o tym myślę. Bliski memu sercu jest krzyk starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym: "tyle lat Ci służę, a Ty mi nigdy nie dałeś koźlęcia, bym się zabawił z przyjaciółmi!" I czasem myślę, że On lubi tych marnotrawnych. Może głupich, ale idących brawurowo za mniejszymi czy większymi zachciankami. A tych, co to wciąż się starają być OK, po prostu nie lubi. Chętnie bym zmieniła role i została raz córką marnotrawną. Może wtedy by wychodził przed dom i wyglądał mojego powrotu. Ale co ja poradzę, że mnie wcale nie kusi sprzeniewierzanie majątku z jawnogrzesznicami? Wiem, że takie "bachanalia" dałyby mi tylko ciężkiego kaca i zero satysfakcji. Ewidentnie mam problem...

    OdpowiedzUsuń
  4. podzielam i pomnażam

    częściej byłem synem marnotrawnym
    ale
    ojcowska pieczeń w połowie powitalnej uczty wydawał mi się tłusta i pozbawiona smaku
    gardzący brat zdawał się być godnym pogardy
    zapach kadzideł stawał się duszący... potrzeba powietrza stawała się potrzebą dzikiego wiatru

    mogę powtórzyć za Tobą: "Żyjmy jak na walizkach, bo zaraz nas z tego chwilowego, złudnego zresztą, błogostanu wysiedlą." może z innym zakończeniem - syn marnotrawny wysiedla się sam korzystając ze swojej wolności

    zamiast szczurzego nieba i piekła jest niebo i piekło wilcze - do nieba idą psy, którymi się gardzi, w piekle chęć zdobyczy zmienia się w przymus walki bez celu i sensu

    pat

    wrócić to sztuka - ale większą sztuką jest zostać

    szatan rozpoczął rozmowę z Ewą od uczynienia obrazu rzeczywistości!
    czmychając cichcem od tego obrazu (który postrzegam jako hic et nunc) wpadam raz po raz w gniazdo żmij - które jest faktycznym tu i teraz - a wiem to z doznanych obrażeń i sińców

    prawda jest chyba taka, że niedozwolony obraz nie jest do końca niedozwolony a procedury w dozwolonym zaczynają się od "można, masz prawo, weź, jesteś wolny, jedz i pij, śmiej się, kochaj, walcz"

    w rzeczywistości nie ma podziału na dobry i zły świat - jest tylko świat prawdziwy i nieprawdziwy

    demon do egzorcyzmowania nie jest twórcą jednego obrazu - ale obydwu

    w prawdziwym świecie jest wiele miejsca na pragnienia (które można zabijać pod pozorem wypędzania pychy) ale i na łzy (które można diagnozować jako zbytnie przywiązanie do rzeczy tego świata) jedno i drugie jest objawem hic et nunc

    jak egzorcyzmować demona... żeby to ja wiedział...

    może... nie bać się tęsknić?
    oczywiście - można powiedzieć - co po tęsknocie - kiedy się nie wierzy w jej spełnienie?

    ale od braku wiary ona nie znika - najwyżej zamienia się usypiająca truciznę

    OdpowiedzUsuń
  5. Mi się zdaje że pycha jest siostrą acedii. Bo przecież może być pycha-pycha i pycha typu "jestem do niczego...". I zdaje mi się że lekarze dobrze proponując odpyszczanie. Przynajmniej mam taką nadzieję jako nałogowy podejrzliwiec.
    Ładnie napisane droga Mi - prawdziwie.

    OdpowiedzUsuń
  6. masz problem. jeśli nie kusi. w sensie, patrząc po sobie po trzech latach terapii - gdy coś we mnie wygląda zbyt ładnie, śmierdzi. bolesna prawda. problem może być głęboko i długo trzeba kopać, ale myślę, że w 99% przypadków - jest. ten 1% to Syn. logos, które sarks egeneto.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  8. Pycha może i jest siostrą acedii. W takim sensie, że wszystkie siedem (a w zasadzie osiem) "grzechów głównych" to "siostry" (niech już mają rodzaj żeński, bo po łacinie to wszystko feminina). Niemniej pycha jest istotowym przeciwieństwem acedii i zupełnie inną ma etiologię. Oczywiście występowanie acedii nie wyklucza występowania wszystkich sześciu (lub siedmiu) pozostałych. W tym pychy. Jednak źle zdiagnozowany problem główny prowadzi do błędnego leczenia. Przerobiłam to, droga Eau, więc wiem.

    A co do "problemu". Może nie kusi, bo trzeba najpierw znaleźć taką "jawnogrzesznicę", która skusi. W każdym razie ja bym tego wcale nie nazwała "ładnym wyglądaniem". A że śmierdzi i że problem jest - to wiem. Problem orła, który uważa się za kurę, bo się wykluł w kurniku. Problem Syna, który uważa się za niewolnika, bo się urodził w czworakach. Syn_Logos, choć urodził się w "stajni", znał swoją godność. I nie było to pychą.

    OdpowiedzUsuń