11.01.2009

Księżyc i Dame Joie

Dostałam. Niespodziewanie. Spotkałam. Tak po prostu spotkałam Panią Radość. Jakby się Ktoś postarał, żeby mi pokazać, że Ona istnieje. Taka prawdziwa, głęboka. A wszystko za sprawą Księżyca, który nagle - gdy wyszłam zza węgła kamienicy - zajaśniał przede mną ogromny, pełny i złoty w szerokiej aureoli, zaplątany w konary drzew na skwerze. I aż się zachłysnęłam, bo poczułam, że on jest dla mnie. Należę do grona księżycowych kochanków, stąd tak bliska memu sercu była zawsze poezja Konstantego Ildefonsa - księżycowego trubadura. Spacer na starówkę z takim Księżycem we włosach i z taką Radością w sercu. Dar bardzo efemeryczny. Nie sposób tego zatrzymać i mieć. Ale można zatrzymać pamięć o nim. Żeby wiedzieć, że cuda bywają. I nie zdoła tego zmienić napuszone bredzenie jakiegoś faceta. Bo to tylko człowiek w końcu. Choćby i w koloratce. Wszystkie jego słowa są niczym w porównaniu z tym księżycowym blaskiem. Z tą księżycową euforią. Bo nadal czuję radość na myśl, że on tam ciągle jest za oknem. Wierny i piękny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz