5.01.2009

zamarzamy

No więc zdecydowanie nie lubię. Co roku, gdy jesień dobiega końca zaczynam się żywo interesować zagadnieniami ekologicznymi i zaklinam protokół z Kioto, żeby te zawarte w nim alarmujące dane stały się wreszcie prawdą, i żeby w końcu osławione ocieplenie klimatu zaistniało. Eeech... gdyby tak móc dotrwać do marca bez nakrywania głowy! Bez rękawiczek (które i tak nieustannie gubię) i bez ubierania się na cebulę! Niech już nawet pada, jeśli musi, niech te lodowce topnieją, a pustynie rosną i niech grozi nam ogólna zagłada, gdyby tylko w zamian za to móc chodzić w styczniu w lekkich ciuchach, które nie maskują sylwetki.
A tu nic z tego: zagłada i tak grozi, protokół każe wydawać kasę na ochronę środowiska, za plastikowe torebki z Carrefourze trzeba płacić, a jak zamarzaliśmy, tak zamarzamy. Zmieniło się tylko to, że zamarzanie zaczyna się ciut później - bo w styczniu, a nie w grudniu. Napada tego białego świństwa i nawet nie na święta (kiedy - trzeba świństwu przyznać - pewien nastrój toto buduje), ale dopiero od stycznia. A potem leży to białe świństwo do marca (w międzyczasie zmieniając kolor na brudno bury), a mnie szlag trafia. No bo najbardziej, ale to już zupełnie najbardziej, nie cierpię, jak ta parszywa zima budzi się z ręką w nocniku i nagle przyłazi wtedy, gdy człowiek już palce gryzie nie mogąc doczekać się wiosny.
I z takimi ponurymi przemyśleniami marznę sobie w najlepsze nie wiedząc, kogo bardziej nie lubić: zimy, czy ekologów. No bo co w końcu, kurczę blade! (Jak mawiał Mikołajek). Obiecują nam to ocieplenie już tyle lat i obiecują i co?!

1 komentarz: