26.07.2008

CZWARTEK

Myślę o "małej drodze" świętej Teresy od Dzieciątka Jezus. I myślę, że ona nie jest dla mnie. A w każdym razie, w takiej wersji, jaką rozumiałam i jaką mi podawano, nie jest dla mnie. Bycie dzieckiem w znaczeniu "dziecko - potomek" o.k. Ale bycie dzieckiem w znaczeniu "dziecko - osoba niedorosła", nie.

Nie jestem specjalistką od św. Tereski. Być może - gdyby wejść w jej doświadczenia głębiej - to "dziecięctwo", o którym pisze, ma jakiś inny wymiar. Niemniej obraz jej duchowości, który stawiano mi przed oczami, polegał na jakimś niezdrowym infantylizmie.

Wiem, że Tata chce mojej dorosłości. Dziecko jest jakby człowiekiem in potentia. Nie urzeczywistniającym jeszcze tego wszystkiego, co nosi w sobie "w zarodku". Dziecko potrzebuje chodzić za rączkę i nie myśli samodzielnie. Tata chce, żebym dorosła, żebym przynosiła owoc, żebym się nie bała chodzić sama i sama myśleć. Nawet gdyby samomyślenie miało mnie doprowadzić do samowoli i samozagłady. On podejmuje to ryzyko i chce, bym ja też je podjęła. Bo tylko ten odnosi zwycięstwo, kto walczy. A kunktatorom niesława.

Dziś w Ewangelii było o mnie, bo otwartymi oczami nie widziałam, otwartymi uszami nie słyszałam i nie mogłam się nawrócić, by Bóg mnie uzdrowił. Te słowa mówił do Żydów Izajasz. Te same słowa powiedział do nich Jezus. Do pobożnych Żydow, którzy wypełniali Prawo i wypatrywali Mesjasza tak, że Go nie poznali, gdy przyszedł. Czy słusznie mi się wydaje, Tato, że chcesz, bym przestała wreszcie być pobożna, a zrobiła się prawdziwa? Nawet jeśli prawdziwa w moim przypadku, to znaczy bezczelna?


Bo to ja jestem tą niesubordynowaną dziewczynką, która wlazła na dach garażu i podarła rajstopki. Ale nie miała już na tyle odwagi, by zwyczajnie się przyznać. By napyskować. Śmiało powiedzieć: "i co mi możecie zrobić?!" Bo myślała, że mogą. Porzucić, zostawić, odepchnąć. Kiedy ta dziewczynka tak bojąca się zostawienia zaczęła się dostosowywać? "Radzić" sobie sama zupełnie sobie nie radząc?

Jest w tym jakiś paradoks. To właśnie konieczność "radzenia sobie", to właśnie poczucie osamotnienia sprawiło, że przestałam się normalnie rozwijać. Rozwijałam się pozornie na zewnątrz, zdobywając kolejne "szczyty" zaradności. A głęboko w sercu tkwiłam w martwym punkcie. Tam wciąż byłam trzyletnią dziewczynką pozostawioną zupełnie niespodziewanie na szpitalnym korytarzu. Tata chce, bym zaczęła sobie radzić naprawdę. Bym osiągnęła samodzielność gdzieś głęboko w sercu. I chyba chcę Go posłuchać. Zaufać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz