21.07.2008

autotelicznie

Autotelicznie czyli "samocelująco" postanowiłam napisać bloga o blogu. No bo może najwyższy czas się zastanowić, po co ja to robię? Kiedy zakładałyśmy z Samprasaraną tego bloga, myślałyśmy głównie o tym, by sobie wzajemnie opowiadać tutaj nasze najbardziej odjechane sny. Ale nic z tego nie wyszło. Samprasarana w ogóle się tu nie pojawia (z wyjątkiem jednego komentarza, tak jakby tu była gościem, a nie współgospodarzem), a i o snach jakoś rozmowa się nie klei.
Wszystko wskazuje na to, że jawa jest jeszcze bardziej odjechana niż wszelkie senne deliria.
Jawa dała mi znać o sobie i to w sposób domagający się, by coś z tym zrobić, kiedy przyjechałam znad wiślanej rzeki nad tę ka(na)łową Sekwanę. Nagła pustka, która zajęła koło mnie miejsce wszystkich życzliwych przyjaciół wysłuchujących od miesięcy - z godną podziwu cierpliwością - moich egzystencjalnych gorzkich żalów, była nie do zniesienia. Zamiast ludziom zaczęłam się zwierzać literom.
Ale w miejsce dziewiętnastowiecznego "kochany pamiętniku" wiek XXI dał nam między innymi dobrodziejstwo netu, a w nim blogów. Jaka jest różnica między pamiętnikiem a blogiem? Chyba trochę taka, jak między terapią indywidualną, a grupową. Bo blog publiczny jest. Każdy może tu przyjść, przeczytać, osądzić i rzucić kamieniem. Ale o dziwo nikt nie rzuca. A przynajmniej nie kamieniami. Niektóre "feedbacki", jak to się mówi w neosnobistycznych kręgach można by bowiem nawet wziąć za "rzuty". Ale już nie za "zarzuty". Przypomina to raczej rzucanie kwiatami z widowni (toute proportion gardee, oczywiście). Wygląda na to, że mój pisany z potrzeby gadulstwa blog niektórym się podoba. I może - cóż za zawrotna w swym narcyzmie myśl - jakoś tak pomaga? Dziwne, przedziwne. Zjawisko to mogę tylko wytłumaczyć jakąś tajemniczą "zwrotnością" ludzkich spraw. Kiedy staram się dawać, dostaję, kiedy staram się otwierać dłonie, by przyjąć to, co dla mnie dobre, daję. Bezwiednie i niezamierzenie.
Domyślam się w tym ręki Taty. Chyba chce mi pokazać, jak bardzo jest blisko.
Dobiegający końca pobyt w Paryżu dziwnie się bilansuje. Za dużo czasu straciłam na pisaniu bloga, gadaniu przez skype'a itd. Przecież - myślałam jeszcze wczoraj z poczuciem winy i niesmaku - to samo mogłabym robić siedząc w Warszawie. Więc po co było wydawać kasę na samolot? "Ale czy aby na pewno?" podszeptuje mi w głowie jakiś głosik. Może w Warszawie nie doświadczyłabym i nie odkryła tego, co doświadczyłam i odkryłam tutaj? Choć z punktu widzenia Homera (czy ktoś, kto nie istniał ponoć może mieć punkt widzenia?), Maurycego du Sully, Małgorzaty Porete i wszystkich autorów średniowiecznych kronik zmarnowałam tu mnóstwo czasu, może z punktu widzenia Taty nie? A może Tata by chciał, żebym się oduczyła tego pytania o zmarnowany lub niezmarnowany czas? Bo to jest po prostu bardzo głupie pytanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz