Życie jak nieustanna impreza. Wieczna parapetówka. Jedni goście za drugimi. I jak to wtedy jest cudownie: śmiać się, pić i jeść! Gadać o sprawach ważnych i nieważnych i po prostu cieszyć się nawzajem swoją obecnością.
Jest jednak taki czas, gdy za ostatnim gościem zatrzaskują się drzwi. Gdy twarzą, z której spłynął uśmiech, odwracam się do pustego domu i widzę tylko piętrzące się w zlewie naczynia. I rośnie we mnie przemożny lęk, że ten ostatni gość był naprawdę ostatni. Że już nikt więcej nie przyjdzie, że dalej już tylko cisza i pustka.
I wtedy odzywa się On. Siedzi w fotelu i mówi: "Poszli. Zostaliśmy sami. Tylko ty i ja. Masz mnie. AŻ mnie."
Ale ja nie czuję tego AŻ. Ja chcę znów gości. Zgiełku, świateł i śmiechu. Chcę gościa, który przyjdzie i już zostanie.
A przecież wiem, że tak nie ma. Choćby jakiś gość został na 50 lat, kiedyś wyjdzie. Na końcu drogi, na dnie życia - będzie dokładnie ta scenografia: sterta brudów w zlewie, ja i On. AŻ On, ale dla mnie wciąż TYLKO On.
Bo choć On jest tak wielki i tak bardzo AŻ, to mnie jest tego za mało. Nie chcę być TYLKO z Nim. A jednak na tym w ostatecznym rozrachunku polega życie. I to tu i teraz i tamto tam i bez końca. Dlaczego wciąż nie mogę tego przyjąć?
quantumtantum
9 lat temu