Życie jak nieustanna impreza. Wieczna parapetówka. Jedni goście za drugimi. I jak to wtedy jest cudownie: śmiać się, pić i jeść! Gadać o sprawach ważnych i nieważnych i po prostu cieszyć się nawzajem swoją obecnością.
Jest jednak taki czas, gdy za ostatnim gościem zatrzaskują się drzwi. Gdy twarzą, z której spłynął uśmiech, odwracam się do pustego domu i widzę tylko piętrzące się w zlewie naczynia. I rośnie we mnie przemożny lęk, że ten ostatni gość był naprawdę ostatni. Że już nikt więcej nie przyjdzie, że dalej już tylko cisza i pustka.
I wtedy odzywa się On. Siedzi w fotelu i mówi: "Poszli. Zostaliśmy sami. Tylko ty i ja. Masz mnie. AŻ mnie."
Ale ja nie czuję tego AŻ. Ja chcę znów gości. Zgiełku, świateł i śmiechu. Chcę gościa, który przyjdzie i już zostanie.
A przecież wiem, że tak nie ma. Choćby jakiś gość został na 50 lat, kiedyś wyjdzie. Na końcu drogi, na dnie życia - będzie dokładnie ta scenografia: sterta brudów w zlewie, ja i On. AŻ On, ale dla mnie wciąż TYLKO On.
Bo choć On jest tak wielki i tak bardzo AŻ, to mnie jest tego za mało. Nie chcę być TYLKO z Nim. A jednak na tym w ostatecznym rozrachunku polega życie. I to tu i teraz i tamto tam i bez końca. Dlaczego wciąż nie mogę tego przyjąć?
quantumtantum
10 lat temu
Chciałam Ci wkleić linka, ale twój blog broni się przed herezją. Hm. Wiedziałaś, jakiego masz sprzymierzeńca? Podaję więc namiary: youtube, sdm, "najważniejsze jest", z płyty Jednoczas. Ja tam obawiam się, że oni mają rację.
OdpowiedzUsuń