Ileż mam dzisiejszego ranka realnych powodów do radości! A jednak one tej radości nie powodują. Coś mi zatruwa myślenie. To ten "tusz w oczach", o którym czasem wspomina XP. Sądzę, że zjawisko to jest skutkiem świadomie pielęgnowanego pesymizmu (bo tym to właśnie jest: pesymizmem, a nie żadnym realizmem).
Pierwsze moje spotkanie z tą "filozofią życiową", spotkanie, które zakończyło się jej przyjęciem (nie przypuszczałam wtedy nawet, jak fatalna może ona być w skutkach) nastąpiło, gdy miałam chyba około 14 lat. Doszłam wówczas do wniosku, że spodziewając się od przyszłości rzeczy dobrych narażam się na rozczarowanie. Spodziewając się złych - rozczarowania unikam (jakże to naiwne!), a w razie czego spotka mnie miła niespodzianka.
Dwa kluczowe dla tej filozofii słowa niosą w sobie truciznę: "zło" i "spodziewanie".
"Spodziewanie" jest skierowaniem wzroku ku przyszłości i nawyk ten sprawia, że ślepniemy na jedyną prawdziwą rzeczywistość zwaną
hic et nunc. Co do "zła", jego istoty wyjaśniać nie trzeba, ale kombinacja "zła" ze skupieniem na nieistniejącej przyszłości daje straszliwe rezultaty, nie ma bowiem gorszego zła niż zło futurystyczne. Bo wyobrażeniowe.
Skutki są takie, że nawet w najprzyjemniejszych chwilach nie czujemy się bezpiecznie i tracimy umiejętność radowania się. Stajemy się nałogowymi podejrzliwcami i wciąż spodziewamy się ciosu. Tracimy też umiejętność nadziei i boimy się uwierzyć w dobrą przyszłość. Uwierzenie takie byłoby wszak pułapką, w którą my - rozsądni podejrzliwcy - nie damy się złapać. Nie jesteśmy wszak głupcami - dziećmi nadziei. My wiemy, że cios przyjdzie wtedy, gdy poczujemy się bezpiecznie i dobrze, więc na wszelki wypadek nigdy się tak nie czujemy. Szczęście jest dla nas antraktem między nieszczęściami.
Postrzeganie świata w tych kategoriach prowadzi do fatalistycznego zniechęcenia. Nic dobrego wszak nas nie spotka i nie warto się angażować, zadomawiać i przywiązywać. Żyjmy jak na walizkach, bo zaraz nas z tego chwilowego, złudnego zresztą, błogostanu wysiedlą.
Co w takim świecie napisanym przez demona acedii robi Bóg? Proste: to On jest konstruktorem tych wszystkich nieszczęść. On buduje krzyże, które każe nam nosić. I to jeszcze z wiarą, radością i wdzięcznością. Bo skoro On mówi, że to jest dla nas dobre, to tak właśnie jest. Wszak to On tu rządzi i definiuje pojęcia "dobra" i "zła". My jesteśmy szczurami w Jego laboratorium. Jak będziemy grzecznymi szczurami i pozwolimy z uśmiechem na pyszczkach, by zrobił na nas więcej eksperymentów, to pójdziemy do szczurzego nieba. Ale jak skrzywimy pyszczki z bólu - pójdziemy do piekła.
Oto, czym jest Bóg i świat, w oczach ludzi zatrutych acedią.
Bardzo niedobrze, jeśli człowiek chory na acedię trafi na "lekarzy", którzy za korzeń wszelkiego zła uznali pychę i dlatego wszystko próbują leczyć kuracjami przeciw pysze. Powtarzanie sobie: "jestem do niczego, nic dobrego nie mogę zrobić, mam tylko grzechy, zasługuję jedynie na potępienie" prowadzi wyłącznie do wzrostu acedii.
Jak zatem egzorcyzmować tego demona?